foto1
foto1
foto1
foto1
foto1

PTTK "Beskidek" Porąbka

rok założenia 1976

 

 

 

Szykowała się pierwsza tej zimy eskapada w Tatry, zorganizowana przez PTTK „Beskidek”. Trzeba było się do niej solidnie przygotować, gdyż śniegu w górach nie brakowało. Wstałem o 5 rano, by zdążyć pozbierać się na miejsce zbiórki. Śniadanie jak i poranną kawę trzeba było przestawić o kilka godzin wcześniej, niż normalnie. O przygotowaniach do całodniowych, górskich wędrówek pisałem już kilka razy, więc teraz nie będę się o tym rozwodzić. Wiadomo, że trzeba to zrobić starannie biorąc pod uwagę potrzebne cukrzykom zabezpieczenie medyczne, kanapki i płyny na drogę oraz stosowny ubiór i dobre buty na nogi.

Zapowiadał się piękny dzień ze słońcem świecącym na niebie, trwającym już ponad 11 godzin. Wiatr praktycznie nie był wyczuwalny, a poranny mróz dodawał zimowych uroków wstającemu i uśmiechniętemu dniowi. Taka pogoda była wymarzona do powędrowania w wyższe partie gór.

W tym tak wyjątkowym dla wszystkich kobiet dniu, obraliśmy kierunek na Zakopane. Odjeżdżający o godz. 6-stej z Porąbki autobus zabrał w Kętach pozostałą wraz ze mną grupę. Docelowym punktem był parking w Kirach, u wlotu do Doliny Kościeliskiej. W Wadowicach dosiadła się ostatnia uczestniczka wycieczki. Duży autobus miał komplet pasażerów.

Na początku podróży, z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet, prezes koła złożył życzenia wszystkim paniom będącym uczestniczkami wyprawy. W drodze powrotnej otrzymały one drobne upominki przygotowane przez Zarząd. Omówił też plan działania na cały dzień i możliwości wyboru tras przejścia, w zależności od indywidualnych predyspozycji i posiadanego odpowiedniego sprzętu zimowego, niezbędnego do poruszania się na wyżej położone szlaki. W szczególności uwagi te dotyczyły osób wybierających się na szczyt Ornaku (1854m).

Planowane były dwie trasy przejścia. Pierwsza propozycja obejmowała dojście do Smreczyńskiego Stawu, polodowcowego jeziora położonego na wysokości 1227m, znajdującego się pół godziny drogi od schroniska na Hali Ornak. Drugi wariant zakładał wejście z Przełęczy Iwaniackiej na Ornak i powrót tą samą drogą na parking do Kir.

 

 

Wejście do TPN w Kirach - (foto Leszek Bartołd)

 

 

Przed 9 rano byliśmy na miejscu. W autobusie standardowo już sprawdziłem glikemię i zjadłem kanapki, by mieć energię do ponad godzinnej wędrówki na sam koniec tej uroczej doliny. Po zakupieniu biletów wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego, odśnieżoną trasą udaliśmy się w obranym kierunku. Panował lekki mrozek, a słońce coraz wyżej wznosiło się po linii osobliwego, własnego szlaku na niebie. Śniegu było pod dostatkiem, jak przystało na prawdziwą zimę w Tatrach. Z tego powodu w szczególności zadowoleni byli liczni narciarze poruszający się wraz z nami po dnie wąwozu. Przyjemnie było maszerować, czując w płucach orzeźwiające powietrze i słyszeć pod butami charakterystyczny odgłos skrzypiącego śniegu. Idąc w takiej scenerii inaczej odbiera się otaczające nas widoki, niż ma to miejsce latem. Biała okrywa kotliny kontrastowała z jasnobłękitnym niebem i czarnym nurtem Potoku Kościeliskiego. Potok ten wielokrotnie przecina zielony szlak, przez co uatrakcyjnia turystom trasę wiodącą po licznych mostkach. Towarzyszy nam przez cały czas wędrówki do schroniska, a swój początek bierze poprzez połączenie się potoków Pyszniańskiego z Tomanowym, nieopodal miejsca, do którego zmierzaliśmy.

 

 

W stronę schroniska, pomiędzy skałami Kościeliski Potok kilkakrotnie przecina zielony szlak

- (foto Leszek Bartołd)

 

Dolina Kościeliska jest drugą pod względem wielkości w polskich Tatrach. Jej przebogata historia przeplata się z walorami widokowymi, tworząc z niej jedno z najbardziej odwiedzanych obszarów po naszej stronie górskiego pasma. Posiada wiele atrakcji w postaci rozległych polan (Wyżnia Kira Miętusia, Stare Kościeliska, Polana Pisana i Smytnia oraz Hala Ornak), przewężeń skalnych zwanych Bramami (Niżnia, Pośrednia oraz Wyżnia Kościeliska Brama) oraz jaskiń, z których kilka (Mroźna, Mylna czy Smocza Jama) jest udostępnionych do zwiedzania. A to nie koniec atrybutów tego miejsca. Godny odwiedzenia jest Wąwóz Kraków, będący jednym z odgałęzień bocznych oraz inne, większe odnogi jak Dolina Miętusia, Tomanowa, czy Pyszniańska. Ta ostatnia jest górnym i jednocześnie naturalnym przedłużeniem Doliny Kościeliskiej. Inną ciekawostką jest Źródło Lodowe, znajdujące się na trasie do Jaskini Mroźnej. Jest to duże wywierzysko krasowe, z którego pod ciśnieniem intensywnie wypływa woda charakteryzująca się stałą temperaturą przez cały rok, rzędu 4 stopni Celsjusza i zasilająca główny potok w wąwozie. Całości uroku dodają urwiste, wapienne skały otaczające długi i skalisty kanion z porośniętymi świerkami na ich gołych wierzchołkach. Wszystkie te atrakcje tworzą niepowtarzalny krajobraz, który zachęca turystów do jej odwiedzenia. Latem, z poruszaniem się po głównej drodze niecki, na pewno nie będą mieć problemu turyści z wózkami dziecięcymi jak i osoby na wózkach inwalidzkich.

W XVIII wieku rozwinęło się tu hutnictwo na bazie wydobywanej głównie rudy żelaza, a wcześniej też srebra czy miedzi. Na polanie Stare Kościeliska powstała osada dla robotników z całą infrastrukturą hutniczą wraz z karczmą oraz kościółkiem. I to od niego może wywodzić się jej nazwa. Inna góralska legenda, tłumacząca nazwę głosi, że w czasie jednego z najazdów Tatarów na Polskę, oddział zwiadowczy agresora wjechał w głąb doliny, a tu w wąskich, skalnych bramach został zaatakowany przez miejscowych górali i doszczętnie zgładzony. Po latach, na miejscu bitwy pozostały tylko bielejące kości zabitych.

Przez Tomanową Przełęcz, kotliną wiodła dawniej trasa na Słowację, którą kupcy i przemytnicy przewozili towary. Stwarzało to okazję dla zbójników czyhających na łatwą zdobycz. Stąd wzięły się nazwy miejsc jak Zbójnickie Okna, Zbójnicka Turnia czy Zbójnicki Stół.

Wracając do historii, warto też wspomnieć o typowym charakterze pasterskim największej polany – Wyżnia Miętusia Kira, jaki miał miejsce na początku minionego wieku. Obecnie, celem zahamowania procesu zarastania, wprowadzono tylko kulturowy wypas owiec z kilkoma bacówkami. Można w nich zakupić typowe wyroby pozyskiwane z owczego mleka.

 

 

Pod Schroniskiem na Hali Ornak - (foto Leszek Bartołd)

 

 

 

Budynek schroniska od strony południowej

- (foto Leszek Bartołd)

Po blisko godzinnym marszu większą grupą dotarliśmy do budynku schroniska górskiego PTTK na Hali Ornak znajdującego się na wysokości 1100m. Jedząc śniadanie nabieraliśmy siły do dalszej wędrówki na Iwaniacką Przełęcz (1459m). Wolniejsza grupa dotarła tu później, z zamiarem dojścia do pobliskiego Smreczyńskiego Stawu. Jest to polodowcowe jezioro morenowe, a raczej niewielki stawek porośnięty roślinnością bagienną. Dla większości był to ostatni punkt docelowy w programie dzisiejszej marszruty. Następnie powrócili oni do schroniska, relaksując się i zażywając w tym pięknym zakątku marcowych „kąpieli słonecznych”. Obecny budynek został wybudowany w 1948r na Małej Polance Ornaczańskiej, poniżej poprzedniego schroniska, spalonego przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, a mieszczącego się na Hali Pysznej.

Po zregenerowaniu sił, warto było jeszcze zrobić kilka fotek na tle tej drewnianej budowli i otaczających ją szczytów – Błyszcza (2159m) i schowanej za nim Bystrej (2248m), najwyższego szczytu Tatr Zachodnich, leżącego po stronie słowackiej. Po przeciwnej stronie, z tyłu obiektu rozłożyły się Raptawickie Turnie. Z kolei przed frontem, powstałe ze zgarnianego śniegu hałdy, dodatkowo wyeksponowały urok zimowego pejzażu.

 

 

Idziemy żółtym szlakiem na przełęcz

- (foto Leszek Bartołd)

Po opuszczeniu miejsca wypoczynku, udaliśmy się żółtym szlakiem na wspomnianą wcześniej przełęcz. Trzeba było pokonać 360m różnicy wysokości, w czasie przejścia 1h 20’. W zależności od warunków panujących na szlaku zimą, czas ten może ulec wydłużeniu. Już na początku podchodzenia do góry grupa sukcesywnie zaczęła zakładać raki na buty, ułatwiające wspinaczkę po ubitym śniegu. Trasa była przetarta, ale już samo podejście pod przełęczą było bardziej męczące. Żółty szlak wiódł mozolnie do góry poprzez świerkowy las. I on to doprowadza nas do samej przełęczy.

 

 

Widok na Tomanową Przełęcz spod Iwaniackiej Przełęczy - (foto Leszek Bartołd)

 

 

 

Ostatnie metry stromego podejścia pod przełęczą

- (foto Leszek Bartołd)

 

Kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się na chwilę, by wyrównać oddech i poczekać na osoby idące wolniej. Sam nie należę do górskich orłów, a dodatkowo brak raków utrudniał mi ostatnie metry bardziej stromego podejścia. Na podeszwy butów miałem założone metalowe „pazurki”, czyli nakładki antypoślizgowe, które nie dawały takiej przyczepności jak raki. Pod największą stromizną musiałem iść wolniej, bardziej zygzakiem i mocniej wbijając nogi w śnieżne podłoże. Na moment musiałem się zatrzymać, by odpocząć i sprawdzić stan cukrów, bo taka wspinaczka trochę mnie zmęczyła. Glikemia drastycznie jednak nie opadła do stanów niebezpiecznych. Dobrze przeliczyłem zjedzone wcześniej w schronisku śniadanie, z wysiłkiem fizycznym związanym z podejściem i odpowiednio zredukowaną dawką insuliny posiłkowej. Po zjedzeniu drobnej przekąski i batonika oraz wypiciu kilku łyków napoju, ruszyliśmy dalej za dwójką młodych dziewczyn mozolnie poruszających się na nartach do góry. W tym momencie przypomniały mi się zawody Tour de Ski, transmitowane rokrocznie w naszej telewizji. Jest to prestiżowy cykl biegów narciarskich kobiet oraz mężczyzn, rozgrywanych w Alpach. Przenosząc się wyobraźnią w ostatnie metry wspinaczki na grzbiet Alpe Cermis dochodzę do przekonania, ile wyrzeczeń i poświęcenia oraz litrów wylanego potu kosztuje zawodników sport wyczynowy. My tutaj zdrowo się męczymy, chociaż nikt nas nie goni i nie walczymy z mijającym czasem. Bieg profesjonalistek z morderczą wspinaczką na kończący wyścig wierzchołek, pokazuje efekt końcowy ich wieloletnich przygotowań do tego typu zawodów sportowych, tak jak to dotychczas robiła nasza mistrzyni biegów Justyna Kowalczyk.

Prawie, jako ostatni z naszej grupy dotarliśmy na przełęcz. Jedna, czy dwie osoby zrezygnowały z podchodzenia pod większą stromizną i zawróciły na Halę Ornak.

 

 

Siodło Iwaniackiej Przełęczy - (foto Leszek Bartołd)

 

 

 

Wspinaczka „orłów” na Ornak - (foto Leszek Bartołd)

Pogoda nadal była naszym sprzymierzeńcem. Najbardziej wytrwali i wytrawni wędrowcy „uzbrojeni w raki” poszli dalej na Ornak. Mogliśmy ich podziwiać z przesmyku, jak trawersując zbocze mozolnie pokonują ostatni etap wspinaczki. Mniejszej, będącej na siodle grupce, ostał się jedynie odpoczynek oraz powrót. Co prawda nie było gdzie przysiąść, gdyż brakowało choćby powalonego pnia drzewa, na którym można byłoby się ulokować. W tym momencie przydatna byłaby karimata, której niestety obydwaj nie posiadaliśmy. Pozostało nam stanie i dreptanie w miejscu jak pingwinom krążącym w stadzie, zamieniającym się miejscami i chroniącym się w ten sposób od zimna i przemarznięcia. Nam na szczęście aura dopisywała, a chłód nie dokuczał.

Pierwsza czynnością na każdym postoju jest kolejna kontrola cukrów. Po ostatnim uzupełnieniu węglowodanów przy podchodzeniu, teraz były one właściwe. Posilając się kanapkami i popijając herbatę z termosów podziwialiśmy otaczające nas krajobrazy. Przemieszczając się po małej hali, z różnych miejsc robiłem fotki pobliskich szczytów. Na uwagę zasługują zdjęcia z grzbietu Ornaku, po którym wspinały się „orły” naszej grupy.

Z tej niewielkiej polanki rozciąga się ograniczony przez ekspansję drzew widok. Za plecami, od wschodu, pozostawiamy Czerwone Wierchy i Tomanową Przełęcz. Na wprost, na zachód wiedzie dalej żółty szlak w dół w stronę Doliny Chochołowskiej. Na lewo, w kierunku południowym odbija zielony szlak na Ornak i Siwą Przełęcz. Natomiast na prawo, czyli od północnej strony dominuje Kominiarski Wierch (1829m). Ciekawostką przyrodniczą jest fakt zadomowienia się na jego szczycie pary Orłów Przednich. Z tego względu w 1987 roku szlak turystyczny wiodący w to miejsce został zamknięty.

Pół godzinny postój zregenerował nasze siły i dał czas na doładowanie organizmów nową energią. Nie chcąc schodzić w to samo miejsce, wraz z kolegą postanowiliśmy ruszyć w kierunku drugiej i największej doliny w polskich Tatrach – Chochołowskiej. Kolejnym etapem było pokonanie 422m różnicy poziomów o długości 3 km, licząc dojście do głównej chochołowskiej drogi.

Po tej stronie jakby było więcej śniegu i wydawałoby się, że szlak jest mniej uczęszczany. Początkowa trasa, jak i po przeciwnej stronie, wiodła w dół świerkowym lasem. Schodzimy dość wąską, wydeptaną w śniegu ścieżką.

Po drodze minęły nas spotkane wcześniej narciarki. Na przełęczy też zrobiły sobie dłuższą przerwę, odpoczywając przed dalszą wędrówką. Teraz szusowały w dół na nartach, a my musieliśmy wykorzystywać własne, zmęczone już nogi.

Było dosyć ciepło i pozdejmowaliśmy rękawice oraz czapki. Przy większej pochyłości, w początkowej fazie schodzenia z siodła, próbowałem nawet zjeżdżać jakby na nartach, gdyż stromizna ostro ciągła nas w dół. Trzeba było ciągle hamować, stąpając w miękkim śniegu, zygzakiem po ścieżce. Dobrze, że w ostatnich dniach nie napadała świeża warstwa białego puchu, a szlaki były już przetarte przez wędrowców. Powodowało to łatwiejsze poruszanie się i oszczędzało siły do dłuższej wędrówki. Nie było prawie wiatru, świeciło piękne słońce, a lekko ujemna temperatura nie pozwalała na topnienie się śniegu, co skutkowałoby mokrymi i trudniejszymi do pokonania odcinkami.

 

 

Widok Na Dolinę Iwaniacką - (foto Leszek Bartołd)

 

 

 

Idziemy Iwaniacką Doliną na zachód (po prawej stronie zasypany w śniegu Iwaniacki Potok)

- (foto Leszek Bartołd)

Po wyjściu z lasu weszliśmy do Doliny Iwaniackiej, będącej łącznikiem pomiędzy pozostawioną za plecami przełęczą, a kotliną, do której zmierzaliśmy. W tym miejscu, z zachodnich zboczy oddalającego się siodła winien spływać Iwaniacki Potok. My go nie widzimy ani nie słyszymy. Jest on zasypany grubą warstwą białego puchu i tylko charakterystyczne zagłębienie w śnieżnej kołdrze i miejscami mokre wklęsłości świadczą o jego istnieniu. Na pewno obudzi się na wiosnę, gdy słońce mocniej zacznie przygrzewać i topnieć zalegające wokoło ogromne, śnieżne masy. Swoimi wodami zasila większy Starorobociański Potok.

W przypadku słabej widoczności i całkowitego zatarcia ścieżki trzeba byłoby się nieźle pilnować, przed ewentualnym zejściem z linii trasy i wpadnięciem w zasypaną zimową okrywą roztokę. Na nasze szczęście szlak był dobrze widoczny i nie zachodziła obawa zamoczenia butów skutkującego późniejszym przeziębieniem.

Poruszając się po dnie kotliny w kierunku zachodnim, towarzyszyły nam pojedyncze okazy świerków lub to, co po nich pozostało, po przejściu silnych wiatrów oraz niszczących lawin. Siły natury dotkliwie doświadczyły całą okolicę, której skutki zniszczenia odkryją się na wiosnę, po stopnieniu białego i maskującego baldachimu.

Po niespełna godzinie dotarliśmy do niewielkiej Polany Iwanówka, na której to nasz szlak łączy się z czarnym wiodącym ze Starorobociańskiego Wierchu (2176m). Idąc dalej docieramy do głównej drogi wiodącej w stronę chochołowskiego schroniska. Na głównym trakcie panował spory ruch, a kiedy go tu nie ma. Najważniejsza polska dolina zawsze tętni życiem.

 

 

Pod Schroniskiem na Polanie Chochołowskiej

- (foto Leszek Bartołd)

Po niespełna 1,5 godzinnej wędrówce z przełęczy zameldowaliśmy się pod kolejnym schroniskiem na Polanie Chochołowskiej. W środku obiektu spotkaliśmy turystów z koła PTTK Żywiec, którzy też wykorzystywali przepiękną pogodę i wolny czas na pobyt w górach. Po dłuższej rozmowie okazało się, że lubią czytać reportaże zamieszczane na stronie „Beskidka”, nie znając wcześniej ich autora. Ucieszyły mnie ich słowa uznania, że wnoszę coś nowego dla całego Babiogórskiego Oddziału PTTK.

Kolejny przystanek wykorzystałem na monitoring poziomów cukru i uzupełnienie zapasów energetycznych dla zmęczonych już organizmów. Nasza eskapada trwała z przerwami blisko 6 godzin, a do końca pozostały nam niecałe dwie. Tego dnia, patrząc na kalkulator szlaków, przeszliśmy łącznie 22 km licząc od początku szlaku w Kirach, a kończąc na Siwej Polanie. Zatoczyliśmy łukiem naszą trasę dającą graficzną „agrafkę”. Do zatoczenia pełnego koła, czyli powrotu na miejsce startu, zabrakło nam ok. jednej godziny, gdyż autobus miał odjeżdżać o godz. 1700.

Po godzinnym relaksie czas było wracać. Przed nami pozostało dotarcie do wlotu kotliny. Same wrażenia z tej doliny i jej piękno, mam nadzieję opiszę w kolejnej, nadarzającej się okazji. Głównym tematem tego reportażu niechaj pozostanie Dolina Kościeliska, by teraz nie zanudzić czytających nadmiarem informacji. A jest tu też, co opisywać.

 

 

Kaplica św. Jana Chrzciciela na Chochołowskiej Polanie

- (foto Leszek Bartołd)

 

 

Chochołowskie Mnichy na Polanie

- (foto Leszek Bartołd)

Spod schroniska na chwilę skręciliśmy pod drewniany kościołek (Kaplica św. Jana Chrzciciela) stojący na skraju polany, którego otoczenie zostało wykorzystane w serialu „Janosik”. Okręcając się wokół własnej osi, można byłoby bez końca poddać się pasji utrwalania krajobrazów na kartach pamięci aparatów fotograficznych. Przed nami dominował Kominiarski Wierch, a z lewej strony okazale prezentowały się Chochołowskie Mnichy. Nasze plecy ogrzewało zniżające się coraz bardziej słońce. Nieuchronnie zmierzało, tak jak i my, do końca dzisiejszej wędrówki po niebie. Na tle błękitnego nieba, w rozległej panoramie, wyniośle rozkładały się ośnieżone stoki Tatr Zachodnich na czele z Wołowcem.

 

 

Widok na Kominiarski Wierch z Chochołowskiej Polany

- (foto Leszek Bartołd)

 

 

 

Widok w stronę schroniska na Polanie Chochołowskiej (w głębi, od lewej białe pasmo Wołowca, poprzez Rakoń i Długi Upłaz do niewidocznego Grzesia)

- (foto Leszek Bartołd)

Dochodziła piętnasta i ostro ruszyliśmy w kierunku Siwej Polany i dalej do drogi łączącej Zakopane z Czarnym Dunajcem. Dochodząc do przystanku PKS, mając ostatnie metry dzisiejszej trasy mogliśmy jeszcze podziwiać widoczny po prawej stronie masyw „Śpiącego Rycerza” (1894m), który okazale prezentował się w zachodzącym słońcu. Na jego szczycie widoczna z daleka, 15 metrowa konstrukcja stalowego krzyża, majestatycznie wzbijała się w błękitne niebo.

 

 

Masyw Giewontu z metalowym krzyżem, widziany z drogi dojazdowej do Siwej Polany. - (foto Leszek Bartołd)

Jako ostatni wsiedliśmy do autokaru powracającego do domu. Po drodze, jadąc przez Przełęcz Krowiarki do Wadowic, w zachodzącym słońcu mogliśmy pokłonić się jeszcze naszej królowej Beskidów, czyli Babiej Górze. Tym samym kończyła się kolejna, nasza wspólna wyprawa, której myślę wszyscy byli zadowoleni i powrócili do domów naładowani pozytywna energią tatrzańskich krajobrazów.

Leszek Bartołd

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.