foto1
foto1
foto1
foto1
foto1

PTTK "Beskidek" Porąbka

rok założenia 1976

Moje wędrówki po górach rozpocznę od opisania jednodniowego wypadu w stronę Słowacji, naszego południowego sąsiada, a konkretniej w stronę Słowackiego Raju, parku narodowego położonego na południowy wschód od Tatr Wysokich, ok. 70 km od granicy na Łysej Polanie. Od polskiej strony graniczy z kotliną Hornadu, a od zachodu z Niskimi Tatrami.

 

Od blisko 35 lat choruję na cukrzycę insulino zależną. Pierwsze lata choroby, jeszcze za czasów szkoły średniej, spowodowały spore podłamanie mojego zdrowia. Jednak dzięki własnej wytrwałości w długotrwałym procesie rehabilitacyjnym, stosowaniu się do zaleceń lekarzy prowadzących i zastosowaniu najnowszych metod leczenia udało mi się pogodzić niepełnosprawność z życiem codziennym i nauczyłem się z tym żyć. Po zabiegu usunięcia zaćmy obydwu oczu i ciągłego monitorowania dna oka uzyskałem poprawę widzenia otaczającego mnie świata.

I tak zrodziła się nowa pasja, czyli piesze wędrówki po górskich szlakach. Dokładnie 10 lat temu pierwszy raz udałem się zorganizowaną wycieczką w polskie Tatry do Doliny Pięciu Stawów i Morskiego Oka.

Wróćmy jednak do eskapady wspomnianej na początku. Dzień wcześniej spakowałem niezbędny bagaż do plecaka. Sprawdzenie zawartości saszetki z medykamentami jest podstawą każdej mojej wędrówki. Następnie przygotowuję kanapki i napoje na cały dzień. Pieczywo odważam, by mieć orientację w przelicznikach węglowodanowych spożywanych na trasie. Dodatkowo zabieram do saszetki przy pasku glukozę, glukagon w zastrzyku oraz kilka cukierków (najlepsze są krówki), by mieć je pod ręką w razie potrzeby. Przydatna też jest opaska na rękę, którą zawsze zakładam, z informacją o mojej dolegliwości. Poza odpowiednim ubiorem na drogę jak i dodatkowym w razie np. załamania pogody najważniejsze są dobre buty i skarpety.

W trzyosobowym składzie, a mianowicie z kolegą Mirkiem i jego synem Damianem, bardzo wczesnym rankiem, wyruszyliśmy z domu w kierunku na Zakopane, przez Wadowice, Jordanów, Nowy Targ. Przez przejście graniczne w Jurgowie wjechaliśmy do Słowacji. Mieliśmy jechać drogą od granicy w kierunku na Tatrzańska Kotlinę, Spiską Białą i Kieżmark, by ominąć duże miasto Poprad, a dalej na Spiską Nową Wieś do celu naszej podróży w Podlesoku. Była to trasa zalecana w Internecie. Tak się jednak nie stało. Mirek, który kierował swoim wysłużonym 20 letnim cinquecento wymyślił sobie skrócenie czasu przejazdu i po około 22 km od granicy skręcił w Drogę Wolności prowadzącą do Tatrzańskiej Łomnicy i Szczyrbskiego Jeziora, by dalej lokalnymi drogami, jak najbardziej w linii prostej dojechać do Słowackiego Raju. Na tychże bocznych trasach pobłądziliśmy i straciliśmy dobrą godzinę. A całe to zamieszanie wynikło z jego przestarzałej mapy samochodowej, samej w sobie już wiekowej, wydanej jeszcze w latach 80 tych ub. stulecia, nie obejmującej mocno przebudowanych jak i nowych dróg.

Na poboczu Drogi Wolności zatrzymaliśmy się na chwilę, by posilić się i rozprostować nogi przed dalszą drogą. Moją pierwszą czynnością było sprawdzenie poziomu cukru, zjedzenie kanapki i podanie odpowiedniej dawki insuliny. Mirek przeglądał swoją pechową mapę i też wraz z synem posilali się. Po północnej stronie drogi majaczyły szczyty Tatr Wysokich spowitych chmurami. Dolne partie tej części gór nawiedził w listopadzie 2004r potężny huragan o niespotykanej sile, który został nazwany przez Słowaków VELKA KALAMITA. Trzygodzinny kataklizm osiągał maksymalne prędkości dochodzące do 230km /h zamieniając ten wiekowy las ciągnący się wzdłuż Drogi Wolności w potworny krajobraz połamanych i poprzewracanych przez wichurę jak zapałki drzew. Zniszczony został pas o długości 50km i szerokości 2,5km od okolic Podbańskiej, przez Szczyrbskie Jezioro, Wyżnie Hagi, Smokowce, Tatrzańską Łomnicę aż po Tatrzańską Kotlinę. Górna, północna granica strefy zniszczeń przebiegała w rejonie poziomicy 1200m, a południowa pokrywała się z granicą Tatrzańskiego Parku Narodowego. Zdewastowany teren obejmował 14000 ha powierzchni terenu. To tak jakby co piąte drzewo z ogólnego stanu parku obydwu krajów zostało zniszczone. Na wiatrołomach pozostałych po kalamicie z 19 listopada, latem następnego roku, wybuchło wiele pożarów, które pogłębiły skalę zniszczeń. W sumie zostało odnotowanych 12 takich pożarów. Las rośnie powoli i trzeba dużo czasu, by wrócił do dawnego wyglądu. Niemym świadkiem tamtych przerażających dni pozostały jedynie pojedyncze, opalone częściowo jak i z połamanymi czubami, okazy modrzewia i sosen, które mają bardziej odporny system korzeniowy na wykroty w porównaniu z pospolitym świerkiem.

Po 20 minutach przerwy ruszyliśmy dalej. Chcąc, nie chcąc trafiliśmy do Popradu. Pytając się co chwilę miejscowych o drogę oraz przebijając się przez to miasto dotarliśmy w końcu do celu naszej wycieczki.

Na parkingu w Podlesoku (548m.n.p.m.) byliśmy po godzinie dziesiątej rano. Na krótkiej przerwie dokonałem pomiaru glukozy i zjadłem następną kanapkę a insulinę zmniejszyłem z uwagi na czekający nas kilkugodzinny marsz. Tu zostałem nazwany przez Mirka - Rambo po regeneracji - z uwagi chyba na olbrzymią metamorfozę mojego zdrowia i duży plecak, który dźwigałem na barkach. Lubił żartować i kręcić krótkie filmiki z trasy, a ja starałem się mu odpłacić tym samym, tworząc przy tym wspólną, wesołą zabawę.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gardło Hornadu - (foto Leszek Bartołd)

 

Zapłaciliśmy za parking oraz wejście do parku i ruszyliśmy dalej. Mirek, nasz kierownik transportowy, polecił nam obranie trasy w kierunku przełomu Hornadu i dalej do ruin Klastoriska, z którą zapoznał się w Internecie. Tak też uczyniliśmy. Obraliśmy szlak niebieski, kierując się w lewo, w stronę Gardła Hornadu. Po drodze minęliśmy pensjonat o nazwie Ranczo Podlesok i domki letniskowe, a po 20 min dotarliśmy do mostu a właściwie metalowej kładki prowadzącej na drugą stronę rzeki. Osiągnęliśmy Hrdlo Hornadu czyli naturalne zwężenie pomiędzy zboczami. Wzdłuż jej biegu prowadzi jedna z najpiękniejszych tras tego regionu - Szlak Ratowników Górskich - o długości prawie 12km. Po drodze napotkaliśmy grupę młodzieży z Węgier i wspólnie dokonujemy przeprawy na drugi brzeg skręcając w prawo. Na atrakcje nie trzeba długo czekać. Zaraz za mostkiem rozpostarty jest metalowy, wiszący nad brzegiem pomost z łańcuchami ułatwiającymi przejście tego miejsca. Dalej poruszamy się wzdłuż koryta rzeki. Trzeba bardzo uważać, by się nie poślizgnąć na mokrym i zacienionym szlaku. Co chwilę rozpostarte są łańcuchy asekuracyjne wraz z metalowymi stopniami oraz klamrami jak i drewniane „stupaczki” mające kształt leżącej drabiny, dzięki którym pokonywane są różnice wzniesień. Przy starej, drewnianej chacie czytamy, co żyje w rzece (wydra, rak rzeczny). Napisy są tylko po słowacku i angielsku, dlatego my przy okazji uczmy się języków.

 

 

Metalowe platformy pod wzniesieniem Zielona Góra

(foto Leszek Bartołd)


Pod wzniesieniem Zielona Góra dochodzimy do kolejnej atrakcji. Tu zatrzymuję się na chwilę i robię pomiar cukru, by nic złego nie przytrafiło mi się podczas pokonywania tego odcinka. Do pionowej skały opadającej w stronę rzeki przytwierdzone zostały metalowe kładki z łańcuchami w ścianie, po których to poprowadzono dalszą część trasy. Nie jest to zbyt duża wysokość, może ok. 5 metrów od lustra wody, ale mimo to robi na nas duże wrażenie. Następne stupaczki, przy Mnichowej Dziurze, wymagają nałożenia większego wysiłku, gdyż trzeba pokonać większe różnice wysokości, do góry i powrotem na dół, po drewnianych jaki metalowych stopniach, ciągle przytrzymując się łańcuchów.

Takich osobliwości jak Mnichowa Dziura jest tu wiele, gdyż woda z łatwością rzeźbi w wapiennej skale przeróżne formy. Najbardziej znaną jest Dobszyńska Jaskinia Lodowa, od 2000 roku wpisana na listę światowego dziedzictwa przyrody. Najdłuższą natomiast jest Jaskinia Strateńska o długości ponad 20km. I tak dochodzimy do Retazowego Mostu (Bratysławski Most) czyli pierwszej, wiszącej kładki prowadzącej na drugą stronę rzeki. Tu napotykamy na słowacką młodzież, która korzystając z chwili słońca odpoczywała na płaskim choć kamienistym w tym miejscu zakolu potoku. W wapiennej skale na zakręcie Hornadu zaobserwowałem charakterystyczne dziury przypominające olbrzymią czaszkę z oczodołami tworzącą nieregularny kształt.

Po drugiej stronie przełomu wchodzimy na kolejne stopnie Nad Wiecznym Deszczem, bo tu woda ciągle spływa po skałach. Z następnej tablicy edukacyjnej mijanej po drodze czytamy o Wilczej Dolinie. Bogato porośnięty tu brzeg z jodłą białą, jaworem górskim, bukiem leśnym oraz świerkiem zwyczajnym, a także licznymi krzewami, paprociami i mchami tworzą leśną strukturę pierwotną. Las rośnie tu tak jak wytworzyła go przyroda, bez udziału człowieka. Jednak dzika roślinność pierwotna została naruszona przez Wielką Kalamitę z 2004 roku, powodując ogromne zniszczenia.

 

Linowa Ławka nad Hornadem (w głębi)

(foto Mirek Bogacz)

 

Wiszący most Linowa Ławka - (foto Leszek Bartołd)

 

Stupaczkami Pod Linową Ławką, po 2 godz. wędrowania dochodzimy do kolejnego mostu wiszącego, wysoko zawieszonego nad korytem rzeki, w ujściu Klasztornego Wąwozu. Szlak niebieski wraca na lewy brzeg i wiedzie dalej do Cingov, prowadząc turystów do innych, urokliwych miejsc jak np. Letanowski Młyn, kamienny Kartezjański Most, Tomaszowski Widok z przepiękną panoramą na okolice i Tatry. Konstrukcja wiszącej kładki jest naprawdę imponująca i robi sama w sobie wrażenie. Po bokach jest zabezpieczona metalową siatką, nad którą rozpostarte są liny nośne. Z góry patrząc w dół można mieć lęki wysokości, gdyż do lustra wody może być kilkanaście metrów. Za nami na most, który przy przechodzeniu ma skłonności do bujania się, weszła szkolna wycieczka naszych południowych sąsiadów. Chłopcy wykorzystali ten fakt i dodatkowo pobudzili kładkę do kołysania się powodując przy tym pisk wystraszonych dziewczyn. Przy okazji my też się pobujaliśmy a koledze w tej zabawie, z kieszeni wyleciał telefon komórkowy, który na szczęście nie chciał „skorzystać” z darmowej lekcji pływania ale zatrzymał się na podłodze mostu. Po tych emocjach zrobiliśmy sobie następną, krótką przerwę na odpoczynek i regenerację sił. Kolejny raz zmierzyłem cukier, który staram się kontrolować co 1,5 godz.

Z mostu na Hornadzie zostawiamy szlak niebieski i kierujemy się do ruin klasztoru kartuzów wybierając szlak zielony, bardziej atrakcyjny od żółtego.

Z tablicy edukacyjnej dowiadujemy się, że ujście klasztornej doliny, którą podążamy jest na wysokości 520 m n.p.m. a najwyższy punkt ma 744 m n.p.m. Przewyższenie terenu na długości 1,5 km wynosi 224m, które powinniśmy pokonać po niecałej godzinie marszu. Na trasie są liczne wodospady, z których największy Antona Straka ma 13m, a Wodospad Odkrywców -11,5 m wysokości.

 

Wąwóz Klastorisko - (foto Mirek Bogacz)

 

Wodospad A Straka w kanionie Klastorisko

(foto Mirek Bogacz)


Poruszamy się po dnie potoku wykorzystując płaskie kamienie i drewniane stupaczki. Strumyk tworzący „roklinę”, czyli wąwóz, jest niewielki ale po większych opadach deszczu robi się tu naprawdę mokro i nie pomogą nawet najlepsze, nieprzemakalne buty. Umilając sobie przejście zaczęliśmy nucić tekst piosenki harcerskiej o stokrotce: Gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła maj…

Mieliśmy przy tym ubaw na całego. Stwierdziliśmy, że takiego szlaku to jeszcze nie pokonywaliśmy. Idziemy cały czas pod górę korytem potoku ledwie snującego się po kamieniach, jak byśmy byli pstrągami, które chcą złożyć ikrę u szczytu Klastoriska. Na dnie wąwozu leżą poprzerzynane pnie drzew, które legły pod naporem silnych wiatrów na trasę szlaku. Niektóre są świeże, inne bardziej lub mniej spróchniałe. Panuje tu naturalna harmonia nietkniętego prawie przez cywilizację świata pradawnej puszczy. Dochodzimy do pierwszych wodospadów, które to pokonujemy po pionowych, metalowych drabinach i dodatkowych zabezpieczeniach w postaci łańcuchów, klamer i stopni. Strumyczek ledwo sączy się po dnie, tworząc tak przepiękną strukturę terenu. Wżynając się przez całe wieki w głąb miękkiego, wapiennego gruntu formuje liczne wodospady i wąwozy. By nie zamoczyć butów idziemy po powalonych i pociętych kłodach drzew imitujących stupaczki oraz większych, płaskich kamieniach przeskakując, co chwila jak żaby na łące. Dochodzimy do olbrzymiej skały z charakterystycznym wcięciem do środka kanionu, w którym to ułożone są symboliczne drewniane podpórki, tak jak w Wąwozie Kraków będącym odnogą Doliny Kościeliskiej. Również dokonaliśmy tego rytuału. Cała roklina jest przepiękna. W dole strumyczek a po obu stronach wapienne skały i otaczający nas las pierwotny z prześwitem wśród drzew, przez który promienie słoneczne wdzierają się na samo dno jaru.

Żeby było można wytyczyć ten szlak wymagało to ogromnego nakładu sił ludzi budujących trasę. Masa wiszących mostów, metalowych drabinek, poręczy i łańcuchów przytwierdzonych do skał we właściwe miejsca oraz drewniane stupaczki, które z uwagi na niedługą wytrzymałość drewna w tak dużej wilgotności wymagają ciągłych napraw połamanych jak i spróchniałych szczebli. Do tego dochodzą jeszcze cykliczne, potężne burze i huragany wywracające drzewa z korzeniami, tarasujące przejścia, które muszą być usunięte z dróg przejścia.

 

Ruiny klasztoru kartuzów - (foto Leszek Bartołd)


Przez Wodospad Kartuzjański dochodzimy do Klastoriska (774 m n.p.m.) z ruinami średniowiecznego klasztoru kartuzów. Tu spotykamy się z 700 letnią historią tego miejsca (1299-1999 to napis widniejący na otaczającej budowli). Ruiny są częściowo odbudowane i udostępnione turystom. Mamy okazję dotknąć kamieni fortecznych, ułożonych ręką człowieka przed wiekami. Pierwsi zakonnicy wprowadzili się na płaskowyż w 1307 roku. W myśl reguły kartuzjańskiej raj stanowi przedsionek nieba, a więc każde miejsce, gdzie budowano klasztor nazywano rajem. Stąd też bierze się wprowadzona przez kartuzów nazwa – Słowacki Raj.

Opuszczamy tą budowlę i przez klasztorny cmentarz z fragmentami kaplicy z 1492 roku docieramy do schroniska. Tutaj robimy kolejną przerwę. Wykorzystuję to na następny pomiar cukru i biorę się za konsumpcję własnych kanapek. Na tarasie Chaty Klastorisko (nazwa schroniska) i wokoło niej odpoczywało wielu turystów, w głównej mierze Słowaków. Nie brak też Węgrów jak i Polaków. Wchodzimy do środka i zajmujemy wolne miejsca na zewnątrz budynku. Z tarasu nadarzyła się okazja podziwiania klasztornej polany i Tatr Wysokich przy szklaneczce dobrego, słowackiego piwa.

Ok. 15:00 ruszyliśmy dalej szlakiem niebieskim w kierunku polany Sucha Bela - rozdroże (955m n.p.m.), przez rozwidlenie na Kysel, co ma nam zająć ponad jedną godzinę. Będzie to najwyższe miejsce pokonywanej tego dnia trasy. Po kilku minutach od schroniska, poruszając się trasą wznoszącą, biegnącą lasem iglastym, dochodzimy szczytu wzniesienia, z którego słychać z oddali pomruki potoku Kysel utworzonego z trzech mniejszych dopływów (Kysel Wielki, Kysel Mały i Kysel Vysny - górny lub wyższy, jeżeli dobrze przetłumaczyłem), Po drugiej stronie wąwozu zarysowują się urwiste, wapienne jego zbocza. Samej rzeki stąd nie widać, ale ją słyszymy. Wdychamy unoszący się, przyjemny zapach żywicy a od dołu wędrują ku nam drobinki wilgoci z wiecznie „pracującego” nurtu. Musieliśmy trochę zejść ze szlaku, by móc fascynować się widokami tego miejsca. Po powrocie na szlak, schodząc tym razem w dół, po 20 min. dochodzimy do rozwidlenia Kysel (688m n.p.m.).

 

W kanionie Kysela Małego - (foto Mirek Bogacz)


Wchodzimy w następny wąwóz Kysel Mały. Ma on 3,5km długości i 271m różnicy wysokości. Kanion ten charakteryzuje się wąskimi prześwitami pomiędzy skałami i jest bardziej urokliwy od sasiada, Kysela Wielkiego. Cały czas idziemy korytem potoku wspinając się do góry po stupaczkach i drabinkach. I ten ciągły, nieodzowny szum wody płynącego wartko strumyka towarzyszy nam przez wszystkie, pokonywane stopnie. Lejąc się po pionowych ścianach wąwozu, co chwilę tworzy mniejsze lub większe wodospady a mianowicie Maly, Machowy (omszały) i Malokyselovy Vodopad. Szczególnie atrakcyjny jest ten drugi, z uwagi na ścianę wodospadu pokrytą zielonym mchem, spod którego strumieniami spływa woda. Co za widoki, co za szum, woda czysta jak łza dająca niesamowite efekty w promieniach letniego słońca odbijającego się w misowatych zagłębieniach potoku. Warto było wstać skoro świt, by zobaczyć to wszystko, co nam tego dnia było dane.

Po wyjściu z ostatnich kaskad i stopni robimy kolejny postój na regenerację sił. Odpoczywając w lesie, delektując się ciszą i spokojem, zaobserwowaliśmy poczynania leśnej myszki. Wcale nas się nie przestraszyła i na naszych oczach biegała po terenie szukając jedzenia, czy też budulca na swoją norkę.

Do węzła Sucha Bela (955m n.p.m.) dochodzimy ok godz. 17.00. Robimy przerwę zjadając ostatnie zapasy, aby nabrać sił przed zejściem do Podlesoka. Kolejny raz sprawdzam poziom cukru jak też zdejmuję buty oraz skarpety, by je wyczyścić z drobnych zanieczyszczeń, np. : igliwia, mogących doprowadzić do obtarcia stopy. W moim przypadku miejsce to jest bardzo wrażliwe, jak stopa u Achillesa i mając już raz nauczkę z leczeniem obtarcia włącznie, wolę „dmuchać na gorąco”.

 

Wodospad Korytowy w roklinie Sucha Bela

(foto Mirek Bogacz)


Po namyśle, jaką drogą wrócić do auta i by nie wracać zwykłą, leśną trasą, wybraliśmy przejście doliną Sucha Bela. W tym miejscu na dobre wyszło nam ponad godzinne opóźnienie wynikłe z pobłądzenia na drodze dojazdowej do parku. O tej porze nie było już turystów, szlaki całkowicie opustoszały, co pozwoliło nam wejść w roklinę. Po siedmiu godzinach wędrowania dochodzimy do obudowanego miejsca z ujęciem wody pitnej, gdzie kończy się najbardziej oblegane miejsce Słowackiego Raju (w okresie letnim dziennie przechodzi średnio 1000 osób). Na początku mieliśmy problemy ze znalezieniem wejścia do wąwozu, gdyż od góry nie jest on znakowany, a wszystkie rokliny mają kierunki jednostronne zaczynające się od dołu. Idziemy szlakiem zielonym w dół. Czerwcowy dzień jest bardzo długi tak więc zdążymy zejść do parkingu przed zachodem słońca, zanim w głębokich nieckach nie zrobi się całkiem ciemno. Im bardziej schodziliśmy coraz niżej, tym wody w roztoce przybywało. Ruczaj robił się większy oraz bystrzejszy i stopniowo wrzynał się w strukturę podłoża tworząc powiększające się z każdym metrem stopnie i kaskady. Idąc po dnie koryta, dzięki ułożonym stupaczkom, można bezpiecznie pokonać ten szlak. Poza nim otacza nas przyroda nietknięta ludzką ręką. Powalone i gnijące kłody drzew są tylko przecinane w celu udrożnienia przejścia korytem strugi. Krajobraz jest niesamowity. Jakbyśmy przenieśli się kilkaset lat wstecz w obszar dzikich odstępów pierwotnej puszczy. Zaczynają się coraz większe i dłuższe pomostki oraz drabinki. Poruszamy się coraz ciaśniejszym i głębszym wąwozem. W wąskich przesmykach, ze zwisających nad korytem skarp, zewsząd kapie woda. Wydawać by się mogło, że człowiek nie prześlizgnie się dalej przez te skalne rozstępy. Urwiste ściany wapiennej opoki o nieregularnych kształtach i dziurach dobitniej charakteryzują to miejsce. Cały czas towarzyszy nam szum rwącego w dół strumienia. A woda czysta jak kryształ z różnokolorowymi kamieniami mieniącymi się w małych zagłębieniach utworzonych przez bystry nurt wodny. Z każdym pokonywanym w dół odcinkiem robi się coraz bardziej stromo.

 

Przejście skalne przy wodospadzie Okienkowym

(foto Mirek Bogacz)


Dochodzimy do kolejnego cuda natury tego miejsca - wodospadu okienkowego (wys. 12,5m), pozostawiając wcześniej korytowy (woda spływa szerokim korytem - stąd nazwa) i boczny. Przez naturalne okno w skale przedostajemy się na kolejne, coraz dłuższe drabiny, schodząc tyłem w dół. Wchodzimy w bardzo wąski i ciemny przesmyk między dwiema opokami, który przez miliony lat wyrzeźbiła roztoka. Kilkadziesiąt metrów pionowych skał rozdzielonych płynącym potokiem wygląda jak przerżnięty nieregularnie piłą motorową olbrzymi kloc drewna tworzący niesamowitą, wąską, poszarpaną szczelinę, po której dnie spływa potok Sucha Bela. Widzę ciemność, ciemność widzę - nasuwają nam się skojarzenia z filmu „Seksmisja” Machulskiego.


Misowe wodospady - (foto Leszek Bartołd)

 

I tak dochodzimy do największej atrakcji jaru - misowych wodospadów (29,5m wysokości). My je nazwaliśmy jako trzy misie, bo ładniej brzmią. Właściwa nazwa bierze się od mis formujących się u stóp poszczególnych kaskad. Zawieszone na skalnych ścianach metalowe pomosty, kładki i stopnie z linami asekuracyjnymi i łańcuchami łączą poszczególne drabiny. Schodząc wyjątkowo długimi drabinami w dół pochłaniamy spore różnice wysokości. Cały kanion ma 3,8km długości, który pokonuje się w 2 godziny. Po minięciu ostatnich kaskad schodzimy w dół na parking do Podlesoka, kończąc tym samym naszą 10 godzinną eskapadę.


Na parkingu w Podlesoku - (foto Leszek Bartołd)

 

W lokalnym barze pijemy kawę, bo kierowcę czeka męcząca jazda powrotna do domu. Jeszcze raz mierzę cukier. Damian zajadał się frytkami z kurczakiem, a ja z Mirkiem zastanawialiśmy się o powód rozbawienia kilku Słowaków, którzy siedzieli przy piwie kilka stolików przed nami. Okazało się, że powodem ich rozbawienia nie byliśmy my, lecz pies który stał nad naszymi głowami, na schodach prowadzących do mieszkania na piętrze. Zwabił go zapach usmażonego kurczaka i dopiero po kilku minutach spostrzegliśmy naszego milczącego obserwatora. Wówczas i my zaczęliśmy się śmiać na całego. W nagrodę dostał też kilka kęsów, intensywnie oblizując się przy tym.

Przed godz. 21.00. opuściliśmy Podlesok i kierując się na przejście graniczne w Łysej Polanie ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Na chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze w zajeździe „Na Zbójeckiej Górze” pod Rabką, by po północy wrócić do domu.

Mimo olbrzymiego zmęczenia, byliśmy bardzo zadowoleni z naszej eskapady. Pogoda tego dnia sprzyjała. Udało się pokonać słabości, a w szczególności moje, własne . Człowiek może wiele, nawet ten sprawny inaczej. W takich wyzwaniach ważne jest wsparcie przyjaciół, którzy będą chcieli zrozumieć taką walkę, tak jak czyni to moja żona Krystyna, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Myślę, że przede mną jeszcze wiele jest do zobaczenia oraz opisania z górskich wędrówek. Pisząc pierwszy reportaż mam nadzieję, że zmotywuję ludzi, którzy znaleźli się na zakręcie własnego zdrowia i podejmą walkę o życie w pełnym blasku i realizację osobistych wyzwań.

Oby tak było!

Leszek Bartołd