foto1
foto1
foto1
foto1
foto1

PTTK "Beskidek" Porąbka

rok założenia 1976

 

To mój pierwszy, kilkudniowy wyjazd w góry, w który wraz ze mną zabrała się słodka pani - cukrzyca. Dotychczas uczestniczyłem w jednodniowych wędrówkach, z powrotem na noc do domu. Jednak obecna wyprawa stała się wyzwaniem dla mnie samego i obawiałem się, czy podołam trudom wędrowania górskimi szlakami. Przygotowywałem się do wyjazdu, analizując propozycje tras przejścia, oraz starannie dobierałem bagaż, jak i osobisty zestaw niezbędnych medykamentów. Co do prowiantu, to musiałem zabezpieczyć się w jedzenie i picie na pierwszy dzień (prawie 6 godz. przejazdu i dodatkowo popołudniowej wspinaczki na połoninę). Wieczorem, na miejscu zakwaterowania czekała obiadokolacja. Telefonicznie dowiedziałem się o sklepie spożywczym działającym w sąsiedztwie naszej kwatery. A więc szczególnie ciężkie napoje można było nabyć na miejscu. Nasza baza noclegowa leży w maleńkiej osadzie bieszczadzkiej i wynikające stąd wcześniejsze troski o możliwości zaopatrywania się w prowiant.

Dość może szczegółów żywieniowych. Wracajmy do ogólnego zarysu ekspedycji. Zanim to uczynię, pragnę przybliżyć historię, a właściwie legendę o nazwie krainy, czyli skąd się wywodzi. Oparta została na kanwie autentycznych ludowych podań i zwyczajów, a jej autorem jest bieszczadzki osadnik, etnograf i rzeźbiarz Marian Hess. Według niej, w bardzo odległych czasach, kiedy to kraina gór, lasów oraz połonin była jeszcze bezludna i dziewicza, panował na niej Zły-Bies. Był podobny do człowieka, ale większy i rogaty, z wielkimi nietoperzowymi skrzydłami u boku. Był zazdrosny o swe ziemie i przeganiał z niej wszystkich kupców oraz pragnących się osiedlić pasterzy. Trwało to tak do czasu przybycia plemienia pod przywództwem mądrego oraz silnego włodarza, młodego Sana. Lud ten zbudował osadę nad największą rzeką, co wywołało złość u Biesa. Rozpoczął walkę z przybyszami, a do pomocy wyczarował sobie pomocników Czadów, czyli pokracznych ludzików mieszkających w dziuplach starych drzew. Były psotne, ruchliwe i wesołe oraz szkodziły ludziom, ile mogły. Oczywiście robiły to na rozkaz złego pana, ale gdy przekonały się o dobroci i szlachetności władcy plemienia oraz wszystkich mieszkańców, postanowiły ludziom pomagać. Podpowiedziały Sanowi, jak zwalczyć okrutnego Biesa. W nierównym pojedynku stoczonym z czartem o świcie, San utonął w wzburzonym nurcie rzeki, a wraz z nim i Bies, na zawsze oswobadzając ludzi od złych mocy. Oddając hołd bohaterskiemu władcy, ludzie nazwali jego imieniem wielką rzekę, a góry, przez które przepływa Bies-Czady.

Teraz może poświęcę kilka zdań o górach, które na nas czekały, przez wielu globtroterów uważane za najdziksze i najpiękniejsze w kraju. Stanowią najbardziej na zachód wysuniętą, niewielką część Karpat Wschodnich. Nasze Bieszczady są górami średniej wysokości, z charakterystycznymi, długimi i równoległymi grzbietami, biegnącymi z północnego zachodu na południowy wschód. W ten specyficzny, krajobrazowy układ, zwany też kratownicowym lub rusztowym, wkomponowują się sieci rzek i potoków. Rzeki, w swych górnych odcinkach, płyną wzdłuż linii szczytowych, by poniżej przecinać je prawie poprzecznie, tworząc przełomy. Na szczególną uwagę zasługuje głęboki przełom Prowczy, oddzielający Połoninę Caryńską od Wetlińskiej. W swym środkowym biegu rzeka przybiera nazwę Nasiczniańskiego Potoku i już, jako roztoka Dwernik uchodzi do Sanu.

Nie mniej interesująca jest również budowa geologiczna gór zbudowanych z tzw. fliszu karpackiego. Połoniny tworzy płaszczowina śląska, natomiast pasmo graniczne płaszczowina dukielska zbudowana z twardszych piaskowców. W ścisłym związku pomiędzy podłożem skalnym, a czynnikami klimatycznymi, przez miliony lat ukształtował się niepowtarzalny i uroczy krajobraz całego regionu.

W planach czterodniowej wycieczki był przejazd koleją wąskotorową oraz przejście Połoniną Caryńską pierwszego dnia. Na drugi dzień czekała nas najdłuższa trasa z wejściem na Tarnicę i Halicz, a kończąca się we wsi Wołosate. Dla mniej wymagających przygotowana była trasa krótsza. Trzeciego dnia jedna grupa poszła na Połoninę Wetlinską, a druga na Małą i Wielką Rawkę, z możliwością dotarcia na graniczny trój styk Krzemieniec. W niedzielę rozstawaliśmy się z Bieszczadami i kierując się do domu, po drodze zwiedziliśmy zaporę w Solinie na Sanie oraz skansen karpackiego budownictwa ludowego w Sanoku. By mieć to bardziej uporządkowane, wycieczkę rozłożę na poszczególne etapy.

 

Dzień pierwszy - czwartek

Tego dnia wstałem kwadrans po trzeciej nad ranem. Na dworze było jeszcze ciemno, gdyż słońce wschodziło o 5:31. Po szybkiej, porannej toalecie i pomiarze cukru, dla przebudzenia się wypiłem kilka łyków kawy. Bagaż jak i kanapki czekały przygotowane dnia poprzedniego. Pozostało mi tylko pozbierać wszystko, wskoczyć w buty i wyjść na miejsce zbiórki w Kętach. Mimo tak wczesnej pory było bardzo ciepło (26stopni C, a odczuwalna 30stopni C). Wynikało to z fali upałów, jaka od kilku tygodni miała miejsce w Polsce i w większości krajów Europy. Za dnia temperatury przekraczały 30 stopni, a noce były również wyjątkowo ciepłe.

Nasz autokar wyruszył z Porąbki o 4tej rano. Kęcka grupa wsiadała na przystanku przy „Lidlu”. Po drodze mieliśmy jeszcze zabrać jedną osobę z Wadowic i dalej już w pełnym składzie podążać ku słońcu, na wschód. Trasa przejazdu liczyła około 320 km, którą to pokonaliśmy bez zatrzymywania się na fizjologiczne potrzeby. Było to niezbędne, o co prosił wszystkich jadących prezes koła, by na godzinę 10.00 zdążyć dojechać do miejscowości Majdan, koło Cisnej. Jest to główna stacja Bieszczadzkiej Kolei Wąskotorowej. I tak też uczyniliśmy. W ten sposób pobiliśmy chyba nienotowany rekord Guinnessa w jeździe autokarem przez blisko 6 godzin, bez zatrzymywania się. Na miejscu byliśmy kwadrans przed planowanym czasem. Wszyscy pasażerowie zdali egzamin z długości jazdy, z wyjątkowo sprawnymi „zaworkami wodnymi” własnych organizmów. Prezes, pan Tadeusz zdążył wykupić bilety na przejazd, a my mogliśmy w końcu poddać się toaletowej ceremonii. Był też krótki czas na ochłodę i uzupełnienie płynów w lokalnym bufecie jak i zrobienie pamiątkowych zdjęć, na tle muzealnych eksponatów kolejowych „zakotwiczonych” na stacji w Majdanie.


Nasza grupa na dworcu w Majdanie - (foto Leszek Bartołd)

 

Wsiadamy do wagonów, jestem przy parowozie z filmu „Serce, serduszko…” - (foto Leszek Bartołd)


Bieszczadzka Kolejka Leśna liczy sobie już ponad sto lat, a pierwsza trasa wąskotorówki o długości 24 km, na odcinku z Nowego Łupkowa do Majdanu, oddana została do użytku w styczniu 1898 roku. Na początku XX wieku służyła głównie do transportu drewna pozyskiwanego z okolicznych lasów do wielu, lokalnych tartaków, jak i dalej na rynki dawnej monarchii austro - węgierskiej oraz południa Europy. Po II wojnie światowej jej charakter nie zmienił się, a po wybudowaniu dużego kombinatu drzewnego w Rzepedzi, kolejkę zmodernizowano i rozbudowano (1954-1964). Stanowiło to największą powojenną inwestycję kolei leśnych. Między innymi wszystkie mosty zostały zastąpione żelbetonowymi konstrukcjami łukowymi, a wzdłuż torowisk biegła kolejowa łączność telefoniczna. Powstały też nowe budynki stacyjne, warsztaty jak i parowozownie oraz zaplecze mieszkalne dla rodzin pracowników.

Po wybudowaniu odcinka drogi karpackiej Radoszyce – Majdan, biegnącej wzdłuż torowiska kolejki, ranga tego środka przewozowego zaczęła drastycznie maleć na rzecz transportu kołowego, stopniowo przejmującego spedycję drewna. W okresie transformacji gospodarczej nastąpiło zamknięcie głównego odbiorcy surowca dostarczanego kolejką, czyli Zakładów Przemysłu Drzewnego w Rzepedzi. Efektem tego było również wyłączenie z eksploatacji, nieopłacalnej ekonomicznie bieszczadzkiej kolejki leśnej (1.12.1994r).

Wszystko wskazywało na to, że jedyna w Polsce, jak i jedna z nielicznych w Europie kolejka górska, o specyficznym i niecodziennym charakterze, popadnie w ruinę i zapomnienie. Ratunkiem dla niej okazało się powstanie Fundacji Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej w Cisnej - Majdanie (16.07.1996r), której zadaniem było jej reaktywowanie oraz uruchomienie ruchu turystycznego bieszczadzką ciuchcią. I tak, po kilku latach przerwy, 4 lipca 1997 roku wyruszył na trasę Majdan – Przysłup pierwszy skład osobowy wąskotorówki, który obecnie przewozi tysiące turystów, a od 2011roku kursuje także i zimą. W 1994 roku z kolejki skorzystało tylko 13 tysięcy pasażerów, by w minionym 2014 roku pobić dotychczasowy rekord, 102 tysiące klientów.

Główna stacja kolejowa w Majdanie, umiejscowiona nad potokiem Solinka, przywitała nas żarem lejącym się z nieba. Temperatura dochodziła już do 30 stopni. Po kilku godzinach jazdy trzeba było stopniowo się przyzwyczajać do wysokich temperatur, gdyż w autobusie była klimatyzacja i nie czuło się skwaru panującego na zewnątrz. Nasza „ciuchcia” odjeżdżała za pół godziny, więc kolejny raz mogłem skontrolować „słodkie wskaźniki” i zjeść małą kanapkę. Podstawowe śniadanie skonsumowałem wcześniej, w autobusie.

Na miejscu była możliwość zwiedzenia zabytkowego budynku dworca wraz ze zgromadzonymi eksponatami wąskotorówki, jak i obejrzeć stojące, sędziwe parowozy, ciuchcie oraz muzealne wagoniki kolejki. Wszystkie składowe elementy wąskotorówki są wpisane do rejestru zabytków. Pod parowozem KP-4, będącym jedynym sprawnym w kraju, a jednocześnie symbolem bieszczadzkiej kolejki, zrobiliśmy zdjęcie pamiątkowe. W Polsce jest tylko pięć egzemplarzy tego typu parowozów i od tego modelu wzięła się nazwa „bieszczadzkiej ciuchci”, która mogła rozwijać prędkość do 35km/godz. Charakterystyczne, małe kółka i komin z bębnowym iskrochronem chroniącym las przed pożarem, to cechy znamienne dla bieszczadzkich lokomotyw parowych.

Wkrótce przez megafony zostaliśmy wezwani do zajęcia miejsc w mini pociągu. Kolejka ruszyła „ostro z kopyta” w stronę Przysłupia. Jest to odcinek 12km pośród wariantów przejazdu. Drugi obejmuje odjazdy w przeciwną stronę, do Balnicy (9km). Istnieje dodatkowa możliwość organizacji przejazdu na specjalne zamówienie. Szaleńczej prędkości nie rozwijamy. Na trasie obowiązuje bowiem ograniczenie do 15km/godz. Zaczęliśmy żartować, że przy takiej jeździe można byłoby wyskoczyć ze składu do pobliskiego strumyka i wykąpać się lub najeść się malin, czy nazbierać grzybów w lesie oraz zdążyć wskoczyć do ostatniego wagonu.

Nasza przygoda, biegnąca po torach pośród lasu Ciśniańsko - Wetlińskiego Parku Krajobrazowego, miała trwać nieco ponad jedną godzinę. Po drodze mijamy przystanki w Cisnej, Dołżycy i Krzywe. Po 15 minutach docieramy do pierwszej z wymienionych miejscowości. Wieś gminna Cisna, o pierwotnej nazwie Czyasna (Ciasna), jest jedną z najatrakcyjniejszych miejscowości leżącej w sercu Bieszczadów. Jest umiejscowiona w głębokiej kotlinie nad brzegiem Solinki i otoczona wysokimi i zalesionymi szczytami, przez co posiada najwyższy wskaźnik opadów rocznych w regionie. Po przejściu frontu w 1944 roku zasłynęła też z zaciętych walk pomiędzy sotniami UPA, a oddziałami Wojska Polskiego i Milicji. W dwa lata po zakończeniu II wojny światowej, akcja „Wisła”, mająca na celu deportację ludności niepolskiej z terenów południowo-wschodnich na Ziemie Odzyskane, przyczyniła się do wyludnienia całego regionu. We wsi pozostało tylko 30 polskich rodzin i była jedyną zamieszkaną osadą na południe od Baligrodu.

 

Na trasie do stacji Przysłup - (foto Leszek Bartołd)


Kotlina Solinki jak i ułożone wzdłuż jej koryta tory wiodą nas dalej na wschód, w stronę Dołżycy, którą osiągamy po kolejnym kwadransie „szalonej” jazdy, ale za to jak pięknie i malowniczo wiodącej wśród dziewiczych lasów i zboczy najdzikszych z polskich gór. Tutaj kolejka ostro wykręca na południe, opuszczając tym samym pełną wdzięku dolinę Solinki, w stronę stacji docelowej Przysłup. Leży ona na przełęczy, u źródeł potoku Dołżyckiego, pomiędzy pięknym widokowo szczytem Jasła (1153m), a masywem Falowej (968m).

Przez okna zabytkowych, małych drewnianych wagoników podziwialiśmy piękno i widoki bieszczadzkiego krajobrazu oraz nietkniętej przez cywilizację przyrody. Czułem się, jakbym był statystą w amerykańskim filmie o dzikim zachodzie. Wagoniki podobne do tych z westernów, tylko góry i otaczający krajobraz trochę inne. Za każdym zakrętem odsłaniało się coś nowego. Dla poprawienia atrakcyjności przejazdu podróżujących może zaskoczyć „Banda Krzycha” (sześciu, konnych jeźdźców) specjalizująca się w napadach na pociągi w okolicy Oberży Biesisko, pod stacją końcową.

Na deser podróży dodam, że czerwona lokomotywa ciągnąca skład brała udział w kręceniu filmu Jakuba Kolskiego „Serce, serduszko i wyprawa na koniec świata”, opowiadającego historię dziewczynki z bieszczadzkiego Domu Dziecka. Film miałem okazję obejrzeć w kinie wiosną tego roku. Dla mnie wart był wydania kilkunastu złotych na bilet.

I tak oto, po godzinnej jeździe, dojechaliśmy szczęśliwie do stacji końcowej Przysłup. Na parkingu czekał już nasz autokar, którym niezwłocznie udaliśmy się dalej w stronę Połoniny Caryńskiej, będącej kolejnym etapem pierwszego dnia wędrówki. Udaliśmy się w stronę Brzegów Górnych (Berehy Górne - 740m n.p.m.), miejscowości, w której to Główny Szlak Beskidzki zaprowadzi nas na obrane pasmo górskie, z przejściem do Ustrzyk Górnych (650m n.p.m.). Trasę dziewięciu kilometrów mieliśmy pokonać w niespełna cztery godziny. W odwrotnym kierunku, czerwona perć przecinająca lokalną drogę do osady Nasiczne, prowadzi na Połoninę Wetlińską z najwyżej położonym w Bieszczadach schroniskiem PTTK (1228m), zwanym popularnie „Chatka Puchatka”.

Po wyjściu z autobusu skontrolowałem cukry i wziąłem się za konsumpcje kanapki, by mieć energię do pokonania czekającej mnie trasy. Było wczesne popołudnie, a słońce grzało niemiłosiernie. Temperatura odczuwalna, czyli taka, jaką odbiera nasza skóra, dochodziła do 30 stopni, pomimo nieco niższej temperatury powietrza. Wynikało to ze słabszego powiewu wiatru po tej stronie podejścia. Podczas upałów jest taka zależność, że im bardziej wieje, tym żar staje się mniej dokuczliwy. Dodatkowo ratowało nas suche powietrze, które pomniejszało skalę gorąca. Najpierw trzeba było wykupić bilety wstępu do parku narodowego w punkcie kasowym, mieszczącym się w sąsiedztwie wejścia na szlak. Zakupiłem też kilka pocztówek znakowanych okolicznościową pieczątką i mogliśmy ruszyć na trasę.

Powstały w 1973 roku Bieszczadzki Park Narodowy jest trzecim pod względem wielkości w Polsce oraz rezerwatem biosfery UNESCO „Karpaty Wschodnie”. Symbolem parku jest ryś, który wraz z wilkiem i niedźwiedziem brunatnym tworzy trójkę największych ssaków drapieżnych Europy żyjących „pod jednym dachem”. Pisząc o Bieszczadach, nie można pominąć zaaklimatyzowanego przez człowieka i jednocześnie największego dziko żyjącego, górskiego stada żubrów na świecie. Jest drugą po Puszczy Białowieskiej gromadą liczącą około 280 osobników, z czego kilkadziesiąt przebywa na terenie parku. W miejscowości Muczne, w 2012 roku powstała nawet Pokazowa Zagroda Żubrów.

We dwójkę, z młodszym ode mnie o wiele lat Dawidem, ale zaprawionym już w górskich wędrówkach, jako jedni z pierwszych wyruszyliśmy w drogę. Nasza grupka, która wybrała ten wariant trasy, liczyła około 20 osób. Pozostali pojechali dalej, by krótszym podejściem z Przełęczy Wyżniańskiej (855m), zielonym szlakiem wejść na szczyty masywu caryńskiego i dalej tak jak my, czerwona percią biegnącą grzbietem, dojść na miejsce zbiórki w Ustrzykach G. Dla tej grupy był to odcinek 7,3 kilometra, z ogólnym czasem przejścia 2:35h. Zielona perć, przecinająca pasmo połoniny z południa na północ, biegnie prostopadle do Głównego Szlaku Beskidzkiego. Po pół godzinnym, wspólnym odcinku prowadzącym szczytami, odbija w stronę przełęczy Przysłup Caryński (785m) i studenckiego schroniska Koliba.

Po opuszczeniu parkingu w Brzegach G, na początek szlak zaprowadza nas do miejsca po byłej osadzie – Berehy Górne. Wieś zamieszkiwali głównie Bojkowie, których wysiedlono w 1946 roku. Obecnie zastaniemy tu tylko resztki dawnego cmentarza oraz stare drzewa owocowe, będące niemym świadkiem tragicznej historii całego regionu. Pierwsze metry ścieżki prowadzą lasem porośniętym głównie buczyną karpacką, która skutecznie ochraniała przed upalnym słońcem. Wyczułem, że Dawida nudzi moje wolne tempo. Za moją namową pognał więc do przodu za młodymi rówieśnikami. Musiałem zwolnić, bo pomimo leśnego cienia skwar mnie szybciej męczył. Na wierzchołek połoniny 3,5 kilometrowy odcinek podejścia, z 500 metrową różnicą poziomów, mam pokonać w dwie godziny.

Połonina Caryńska, zwana inaczej Berehowską, będąca częścią składową Bieszczadzkiego Parku Narodowego, jest położona pomiędzy dolinami potoku Wołosaty z miejscowością Ustrzyki Górne, oraz potoku Prowcza ze wsią Brzegi Górne. Jej grzbiet rozciąga się na długości blisko pięciu kilometrów i jest wyższym masywem od sąsiadki, będącej za to bardziej rozległą (pasmo 8-mio kilometrowe). Najwyższym wierzchołkiem masywu jest Kruhly Wierch (1297m n.p.m.). Pozostałe trzy mają wysokości: 1245, 1239 i najniższy 1148 metrów. Z połoniny doskonale widać sąsiadującą od zachodu Połoninę Wetlińską, masyw Wielkiej Rawki i Działu na południu oraz grupę najwyższych szczytów polskich Bieszczad, z Tarnicą i Haliczem na południowym wschodzie. Zimą, przy inwersjach powierza, kiedy to na grzbietach połonin, w wysokich partiach, mamy wyższą temperaturę niż w dolinach, widoczność wzrasta na tyle, że dostrzeżemy odległe o ponad 100km, bielejące szczyty Tatr.

Nazwa połoniny wywodzi się od nieistniejącej już wsi Caryńskie, leżącej u jej stóp. Natomiast samo określenie tego słowa jest wschodniosłowiańskie, oznaczające miejsce płone, czyli puste i nieużyteczne, nienadające się do uprawy roli. Jest jeszcze inne wytłumaczenie tej nazwy, wywodzące się z języka rumuńskiego. Wyraz „cara” określa miejsce leżące powyżej uprawianej ziemi.

Południowo - zachodnie stoki, a jednym z nich idziemy, charakteryzują się krótkimi i stromo opadającymi ku dolinom zboczami. Natomiast pochyłości północno - wschodnie są łagodniejsze. Są to cechy osobnicze dla połonin, których asymetria zboczy jest odwrotna, niż ma to miejsce w Tatrach, czy Beskidach. Bieszczady mają jeszcze inną ciekawostkę florystyczną. W odróżnieniu od reszty Karpat, jako jedyne góry w Polsce mają tylko trzy piętra roślinności, a mianowicie piętro dolin, sięgające 700 - 800m, piętro regla dolnego (do 1150m) i piętro połonin, czyli łąk wysokogórskich (1050 - 1250m), rozłożonych znacznie niżej, w porównaniu chociażby z Tatrami. Brak tu świerkowego regla górnego i piętra kosodrzewiny. Być może jest to wynik działania suchych i ciepłych wiatrów wiejących z Wielkiej Niziny Węgierskiej oraz intensywnego wypasu bydła, jaki miał miejsce jeszcze w okresie międzywojennym.

Nie forsując tempa, gdyż to dopiero pierwszy dzień naszego wędrowania, a jutro czekał najdłuższy odcinek, z kroku na krok, powoli do przodu posuwałem się w górę szlaku, robiąc wiele fotek. Będzie z czego wybierać, a dużo zdjęć jest inspiracją dla mnie do własnych przemyśleń związanych z określonym odcinkiem, czy konkretnym miejscem. Ujmując to krótko pobudza pamięć i własną wyobraźnię myślową.

Mijając po drodze kilka pomostów i drewnianych kładek ułożonych nad wyschniętym już potokiem, który zasilał dotychczas swoimi wodami większy strumyk Prowcza, po dosyć intensywnym podejściu docieram pod jedyną po tej stronie wiatę. Można będzie w końcu odsapnąć na chwilę. W środku niej siedziała już grupka młodzieży zmierzającej na połoninę. Usiadłem i ja na wolnej ławce i w pierwszej kolejności sprawdziłem moją słodkość. Po wypiciu kilku łyków napoju, wyciągnąłem kolejną kanapkę, by ją skonsumować. Najmłodsi sprinterzy pognali zapewne bez zatrzymywania się, by mieć satysfakcję najszybszego zaliczenia szczytu. Wkrótce doszło też kilka osób z naszej ekipy. Długo tu nie zadomowili i wnet ruszyli dalej. Główny peleton z naszego składu powoli ciągnął się gdzieś z tyłu.

 

Na południowym zboczu Połoniny Caryńskiej, od strony Brzegów Górnych z opadającym w stronę Wetliny Działem (po lewej) - (foto Leszek Bartołd)

 

Widok na Przełęcz Wyżniańską z masywem Rawek (na lewo) i grzbietem Działu (na prawo) - (foto Leszek Bartołd)


Po krótkim odpoczynku wstałem i ja, by zacząć mozolnie piąć się do góry wśród coraz niższych i poskręcanych buczyn oraz niedużych świerków poprzeplatanych kępami krzewów. Im wyżej, tym coraz ładniejsze widoki rozciągały się na przeciwną, południową stronę masywu Małej i Wielkiej Rawki oraz Działu. Po minięciu linii lasu przykucnąłem jeszcze na chwilę w cieniu rozłożystego krzewu, chyba olszy szarej. Była to ostatnia i jeszcze zielona, krzewiasta oaza na tej wysokości. Olszynowe krzaki skutecznie zadomowiły się i opanowały dawne tereny uprawne połonin. Zrzuciłem plecak i kolejny raz wyciągnąłem sprzęt do kontroli cukrów. Miałem okazję, by to zrobić jeszcze w cieniu. Przede mną rozciągało się już tylko łyse i porośnięte wyschniętymi trawami zbocze połoniny, na które trzeba było jeszcze się wspiąć, trawersując podejście w palącym słońcu. Na szczęście na ratunek przychodziły słabe powiewy wiatru, który dopiero na grani szczytowej, jak się okaże, dawał większą ulgę. Odetchnąłem na chwilę pod wypalonym przez długotrwale upały krzewem, dzielnie opierającemu się suszy. Robiąc jeszcze kilka fotek udałem się za grupką młodzieży, która towarzyszyła mi od postoju pod drewnianą wiatą. Po pół godzinnej walce z samym sobą i pogodowym „piekarnikiem” wdrapałem się w końcu na szczytowy grzbiet połoniny. Ostatnie metry podejścia to istna Sahara. Wytyczona trasa wyglądała, jakby wiodła przez stepową pustynię porośniętą zasuszonymi trawami i sterczącymi badylami wypalonych przez słońce kwiatostanów roślin.

 

Na grzbiecie połoniny (w głębi, na wprost pierwsza kulminacja szczytowa, niedostępna szlakowo - (foto Leszek Bartołd)

 

Jestem na głównym szczycie Połoniny Caryńskiej - (foto Leszek Bartołd)


Do moich płuc zaczęło docierać bardziej przyjemne powietrze za sprawą silniejszych podmuchów wiatru podwiewającego od północnej strony. Przy słupku kierunkowym, oznaczającym zmianę kierunku szlaku, spotkałem dwoje młodych turystów wędrujących wraz z maleńkim dzieckiem. Młoda mama wraz z tatą, trzymającym w nosidełku na piersi własne dziecko, wędrując już we trójkę, od najmłodszych lat zaszczepiają maleńkiej istocie bakcyla wędrowania.

Po paru minutach od tego miejsca, ścieżka osiąga najwyższy punkt szczytowy, czyli Kruhly Wierch. W odwrotnym kierunku, na przedłużeniu grzbietu, niestety już poza szlakiem, leży jeden z punktów wysokościowych połoniny (1245m). My będziemy poruszać się na wschód.

O godzinie 14-stej osiągnąłem najwyższe wzniesienie (1297m). Na kamienistym szczycie postawiono kilka, drewnianych ławek, dających możliwość odpoczynku strudzonym wędrowcom. Mogłem odetchnąć z ulgą, bo najgorszy odcinek, prawie bezwietrzny i w upalnym słońcu, miałem już za sobą. Teraz będzie tylko z górki. Stąd do Ustrzyk G mamy dwie godziny marszu. Po sprawdzeniu glukozy spokojnie mogłem podziwiać rozległą panoramę na wszystkie strony świata. Po niewidocznej dotychczas północnej stronie, ukazała się nam, leżąca po sąsiedzku, przełęcz Przysłup Caryński (785m) ze schroniskiem. Dalej rozciągają się wzniesienia Magury Stuposiańskiej (1016m) oraz bardzo widokowy szczyt Dwernik Kamień (1004m), będący jednym z żeber Połoniny Wetlińskiej. Za nim leży widoczne dla dobrych oczu pasmo Otrytu, a także nasza baza noclegowa w miejscowości Polana. Od strony północnozachodniej mogliśmy z kolei cieszyć się widokiem pasma sąsiedniej i bardziej rozległej połoniny, z dobrze widocznym schroniskiem „Chatka Puchatka”. Stronę południową już opisywałem, a wschodnia widniała przed nami.

 

Koledzy poczuli „wiatr we włosach” (w głębi, nad kulminacją 1245m, widoczna na lewo Połonina Wetlińska - (foto Leszek Bartołd)

 

Schodzimy z głównej kulminacji szczytowej - (foto Leszek Bartołd)


Na szczycie wiał przyjemny i chłodzący wiaterek. Wkrótce nadeszła reszta z naszej grupy. Członkowie naszej ekipy Jurek i Staszek, docierając na grzbiet poczuli „wiatr we włosach”, wyobraźnią przenosząc się na chwilę do świata ptaków, szybujących w powietrzu. Postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę. Można było zaspokoić głód i chyba większe pragnienie, bo przy takiej temperaturze nasze organizmy szybciej traciły wodę. Na szczycie doliczyłem się 14-tu osób z naszego koła, jeżeli kogoś nie pominąłem. Zrobiliśmy zdjęcia grupowe i po blisko pół godzinnej przerwie ruszyliśmy dalej. Po kwadransie dochodzimy do następnego punktu wysokościowego, w którym nasz szlak krzyżuje się z zielonym, idącym z Przełęczy Wyżniańskiej. Tą trasą podchodziła pozostała grupa „Beskidka”. Na kolejnym wierzchołku szlak zielony rozchodzi się z czerwonym, podążając na północ w stronę Przełęczy Przyslup, a czerwony biegnie dalej prosto, na południowy wschód. Przed nami, mimo niezbyt rewelacyjnej przejrzystości powietrza, w głębi widoczne było pasmo Tarnicy i Halicza, szczyty naszej jutrzejszej i najtrudniejszej wyprawy. Stopniowo „traciliśmy” wysokość, idąc sukcesywnie w dół. Miejscami, szlakową ścieżkę ograniczały drewniane płotki ochraniające roślinność alpejską przed butami turystów. Dla mnie wyglądało to jakbyśmy poruszali się po odcinku specjalnym rowerowego rajdu górskiego z cyklu MTB ( z j. ang. skrót kolarstwa górskiego, którego przedstawicielką jest nasza mistrzyni Maja Włoszczowska).

Z powodu braku życiodajnej wody, poschnięte przez długotrwałą suszę i upały łany traw nie kołysały się już tak radośnie w pełni słonecznego lata. Za to borówki, których krzaczki rozścielają pokaźną część stoków, nie narzekały na brak słodyczy nagromadzonej w czarnym owocu. Nie było specjalnie czasu, by najeść się ich do syta, ale kilka miałem okazję spróbować.

Schodząc gęsiego jeden za drugim, coraz niżej w dół, czasami oglądałem się za siebie, robiąc fotki panoramy z wyniosłym wierzchołkiem szczytowym na czele, pozostającym za plecami. Słońce, co chwilę chowało się za białe bałwany chmur, kierując się nieuchronnie, jak to robi od milionów lat, ku zachodowi. Rzucając cień na trasie, na chwilę dawało lekkie ochłodzenie. Perspektyw na długo oczekiwany deszcz z tych chmur nie było widać. Nasza marszruta miała kierunek odwrotny w stosunku do pozornego „ruchu” słońca. Idąc grzbietem masywu musieliśmy poruszać się po wyznaczonej trasie, wypalonej przez słońce prawie do gołej ziemi.

Po kilku minutach od głównego wzniesienia mijamy skalny ostaniec, czyli wystający znad murawy kamienny kopczyk. Osadzona na wysokości 1270m skała jest zbudowany z twardego i odpornego na erozję piaskowca otryckiego. Tworzą ją cienkie warstwy skalne, nakładające się na siebie, przypominające kostki domina zachodzące za siebie i położone w jednym kierunku. Jest to kolejna cecha geologiczna, bardzo charakterystyczna dla grzbietów połonin. Od szczytu ubyło nam 27 metrów w różnicy wysokości. Po drodze będziemy mijać jeszcze kilka warstwowo ułożonych skałek, tworzących specyficzne opoki. Warto nadmienić, że południowe zbocza usypane są miejscami rumowiskami skalnymi powstałymi w okresie plejstoceńskim, zwanymi grechotami lub rozsypańcami. Jest to wynik działania surowego klimatu i procesów rozsadzania skał przez silne mrozy panujące w szczytowych partiach.

 

Idziemy w kierunku Ustrzyk Górnych (w dolinie) - (foto Leszek Bartołd)

 

Za plecami pozostawiamy Kruhly Wierch - (foto Leszek Bartołd)

 

Na kolejnej kulminacji 1234m - (foto Leszek Bartołd)


Po minięciu obniżenia terenu, trasa zaczęła się nieznacznie wznosić, by wkrótce osiągnąć kolejne przewyższenie (1239m). Na zegarze dochodziła godzina 15-sta. Po kolejnych, około 200-stu metrach, zielony szlak odbija na północ, a czerwony kieruje się dalej w kierunku południowo - wschodnim. Moją uwagę skupił bardzo charakterystyczny znakowskaz z punktem wysokościowym 1234 metry. Pierwszy raz spotkałem się z tak masywnym słupkiem szlakowym, jakby był głównym filarem nośnym drewnianej budowli, która miałaby tu powstać. Podobne widziałem wbite w dno morza, jako podpory deptaku na molo w Sopocie, czy Kołobrzegu. Wokoło słupka ustawione zostały drewniane ławki służące za miejsce odpoczynku, otoczone barierkami, celem ochrony płatów cennej murawy alpejskiej. Dodatkowe, zielone tabliczki informują i przypominają turystom o nie wchodzeniu poza wyznaczony teren.

Po zrobieniu kilku, zbiorowych zdjęć opuściliśmy to miejsce. W kilka minut po 15stej ruszyliśmy dalej. Do celu pozostała nam jeszcze 1,15 godziny marszu. Minęliśmy półmetek, chociaż w odwrotną stronę, z której przyszliśmy, jest może trochę dalej. Po kilku minutach marszu w dół, wysuszoną przez słońce ścieżką, czerwona perć zaczęła mocno odchodzić od linii grzbietowej połoniny na południe. Tak, jak to ma miejsce na początku wierzchołkowego szlaku, nie dochodzi do ostatniego wzniesienia (1148m). Szczyt ten, jak i pierwszy, leży poza wytyczoną marszrutą.

 

Opuszczamy grzbietowe pasmo (po lewej ostatnia, niedostępna kulminacja, a powyżej niej masyw Tarnicy) - (foto Leszek Bartołd)


Zaczęło się strome zejście kamienistą ścieżką, wiodącą wśród pożółkłych łanów wysokich traw. Na zboczach połonin występują rożne zbiorowiska roślinne, od wspomnianych roślin trawiastych, poprzez zioła i borówczyska. To zróżnicowanie widoczne jest szczególnie jesienią, kiedy rośliny przebarwiają się na różne kolory. Jak już wcześniej wspominałem, po drodze robię bardzo dużo zdjęć związanych nie tylko z widokami na okolicę, ale również mało zauważalnych, jak i rzadko czytanych tablic informacyjnych. Przy samej ziemi stoją niewielkie tabliczki ścieżek dydaktycznych, zawieszonych na krótkich, drewnianych słupkach. Są to opisy cech charakterystycznych dla danego odcinka. Głębszych informacji zasięgniemy w książeczkowych informatorach, które możemy nabyć przy wejściu do parku. To one dostarczają mi dużo informacji wykorzystywanych w moich pracach. Tak jest i teraz, poruszając się po ścieżce przyrodniczej „Buk”. Jest oznakowana jak sama nazwa wskazuje symbolem bukowego liścia i posiada 27 przystanków. Są jeszcze dwie inne nitki ścieżki „Połonina Caryńska”, mające odpowiednio 8 i 10 znaczników informacyjnych. Naszą trasę będziemy kończyć w odwrotnej kolejności, czyli na pierwszym przystanku tej ścieżki. Schodząc i trawersując dalej zbocze, po prawej stronie stoku minęliśmy świerczka samotnika. Przy odpowiednim oznaczeniu zimą mógłby posłużyć za wskaźnik szlakowy, nakreślający kierunek marszu w zasypanej głębokim śniegiem trasie.

Wkrótce weszliśmy w bukowy las. Bardzo niebezpieczna i kręta, leśna dróżka, wysłana licznymi kamieniami, została dodatkowo wyposażona w poręcze ułatwiające turystom zejście na dół. Szczególnie przy deszczowej pogodzie bardzo kłopotliwe staje się pokonywanie takich odcinków. Trzeba było ciągle uważać, gdyż wystające korzenie drzew oraz leżące na ziemi zeschłe liście tylko czyhają na gapowatych wędrowców. Strome schodzenie staje się coraz bardziej męczące dla utrudzonych wędrowaniem mięśni nóg. Muszą one utrzymać całe ciało w pionie, przed siłą ciążącą człowieka ku dołowi. Pierwsze metry zadrzewionej trasy wiodą strefą górnego lasu rozciągającej się do wysokości około 1060m n.p.m. (jak podaje znacznik nr 12 ścieżki dydaktycznej).

Buki na tym odcinku są niewielkie i nienaturalnie pokrzywione w dolnej części pnia. Jest to wynik działania surowego klimatu oraz napierania zimą dużych mas śniegu, nagromadzonych powyżej leśnego pasa. Dodatkowo, zsuwająca się ze stromizn pokrywa glebowa, przyczynia się do uszkadzania korzeni i tworzenia nienaturalnych kształtów w pokroju drzew. Im niżej, tym drzewa stają się bardziej smukłe i wyniosłe, tworząc uroczy i bajkowy obraz starego lasu. Droga coraz częściej łagodnieje i można spokojniej zadrzeć głowę do góry, by móc podziwiać różnorodne kształty sędziwych oraz wiekowych buków. W wilgotnym i żyznym poszyciu buczyny karpackiej, na dobre zadomowił się czosnek niedźwiedzi. To geofit cebulowy, będący bardzo charakterystyczną rośliną mokrych i najczęściej północnych stoków Bieszczadów. Posiada duże wartości lecznicze jak i kulinarne.

Na stromiźnie lasu doszliśmy do maszerujących z drugiego składu „Beskidka”, a idących krótszą trasą. Po kwadransie spadzistego schodzenia docieramy pod drugą, drewniana wiatę. Nie zatrzymujemy się tu, gdyż postanowiliśmy dłużej odpocząć w schronisku na dole w Ustrzykach. Stąd mamy jeszcze niespełna jedną godzinę marszu. Dosyć forsowny marsz dał mi się we znaki i zacząłem odczuwać większe zmęczenie. Nie byłem pewien, czy to jest oznaka spadającej glikemii, czy tylko przemęczenia. Zatrzymałem się na kilka minut, by sprawdzić poziom cukru. Okazał się bezpieczny do kontynuacji dalszego marszu. W plecaku zabrakło mi już wody, ale dzięki koledze Jurkowi dysponującemu jeszcze buteleczką mineralnej, szybko uzupełniłem braki. Krótki odpoczynek postawił mnie na nogi.

 

Na skraju łąki w Ustrzykach Górnych - (foto Leszek Bartołd)


Około 16-stej wyszliśmy na skraj łąki, rozłożonej nad brzegiem potoku Rzeczyca. Lęg porasta roślinność typowa dla wilgotnych stanowisk. Wiosną, podmokły teren zabarwia na żółto knieć górska. Z kolei latem dominuje wiązówka błotna, mięta długolistna oraz liczne turzyce. Natomiast brzegi strumienia porasta olszynka karpacka. Przechodząc przez drewniany pomost Rzeczycy, wyszliśmy na parking w sąsiedztwie skrzyżowania Głównej Obwodnicy Bieszczadzkiej wiodącej w kierunku Przełęczy Wyżniańskiej i Wetliny, wraz z odbiciem drogi na Wołosate. Po drugiej stronie krzyżówki mieści się placówka Straży Granicznej, z bardzo charakterystycznym, widocznym z daleka masztem komunikacyjnym. Górska roztoka ledwie sączyła swe wody po kamienistym dnie koryta. Na chwilę zatrzymałem się na kładce, wpatrując się w resztki płynącego potoku i zastanawiałem się, gdzie skryły się pstrągi i inne żyjątka wodne przed możliwym całkowitym wyschnięciem cieku.

Mieliśmy jeszcze godzinę do czasu zbiórki w autobusie, więc cała ekipa wykierowała się do pobliskiego schroniska PTTK Kremenaros. Niektórzy, bardziej zgłodniali, postanowili coś zjeść. Wszyscy najbardziej cierpieliśmy na ubytek wody z organizmów, bo przemierzaliśmy szlak w trudnych klimatycznie warunkach. U większości uczestników szklanka zimnego piwa dała ulgę dla wyschniętych ust. Jednym takim trunkiem zaspokoiłem własne pragnienie, a z jedzeniem poczekałem do obiadokolacji serwowanej na miejscu zakwaterowania. Butelka piwa (półlitrowa, to ok. 200 kcal) jest wysokoenergetyczna oraz posiada dużo węglowodanów. Mając słodowa podstawę podnosi, bynajmniej u mnie, poziom cukru we krwi. Muszę o tym pamiętać, regulując insuliną wahania poziomów. Wypić jedno, a może dwa lub więcej, to oczywiście indywidualna sprawa człowieka, nie tylko chorego na cukrzycę. Każdy winien podejść do tej sprawy osobiście. Mam tego świadomość i nie nadużywam własnych możliwości zdrowotnych, bądź co bądź już ograniczonych.

Nadszedł czas na wymarsz do autokaru stojącego w centrum Ustrzyk, w pobliżu dworca autobusowego. Po skompletowaniu wszystkich ruszyliśmy w kierunku Polany, będącej bazą noclegową. Musieliśmy pokonać 40 kilometrowy odcinek drogi Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, udając się na północ w kierunku Lutowisk. Dom Młodzieżowy im. Św. Jana Bosko usytuowany jest przy malej pętli bieszczadzkiej, pod malowniczym pasmem Otrytu i 4,5 kilometra od zalewu solińskiego. Do ośrodka dojechaliśmy przed 19-stą, a po przydzieleniu pokoi mogliśmy w końcu rozlokować się z manelami. Dla mnie i Dawida dostał się największy pokój z ośmioma łóżkami piętrowymi. Dawid, jako że młodszy i sprawniejszy, zgodził się spać na górze, a ja miałem do dyspozycji parter. Niczym

„Paweł i Gaweł w jednym stali domu,

młodszy na górze, nie wadził nikomu”,

cytując prawie dosłownie znany wiersz Aleksandra Fredry. Pokój liczący 16 miejsc, nie był kompletnie zajęty. Kilka górnych pozostało wolnych. Mogliśmy pootwierać dachowe okna oraz wyjście ewakuacyjne, prowadzące schodami na dół, pod drzwi stołówki. Dawało to zbawienną i naturalną wentylację pomieszczenia, tak ważną podczas upałów. Dodatkowym atutem pomieszczenia był zadaszony taras mieszczący się przy drugim wejściu. Tam można było pozostawić obuwie. Miało to wręcz strategiczne znaczenie dla zdrowego snu, bo po całodniowym wędrowaniu pozbyliśmy się śmierdzącego problemu górskich butów, dotyczącego chyba większości piechurów. Pozostałym osobom przypadły mniejsze pokoje. Myślę, że nie było powodów do narzekań, gdyż ośrodki o wyższym standardzie, w bardziej atrakcyjnych i znanych miejscowościach, kosztowałyby nas o wiele drożej.

Po szybkiej toalecie udaliśmy się na obiadokolację. Stołówka mieści się na parterze. Gorący posiłek po całym dniu wszystkim się przydał. Jadalnia z kominkiem nie była zamykana, więc można było zaparzyć sobie kawę, czy herbatę. Stał też duży telewizor, który nie miał powodzenia. W bezpośrednim sąsiedztwie była zadaszona wiata, służąca do nauki i szkoleń grup oazowych, a także miejsce rozrywki dla wszystkich wypoczywających. Pod jej dachem przesiadywali też nasi uczestnicy lubiący nocne pogaduszki, a narzekający na brak snu. Za nią było miejsce na ognisko i wieczorne spotkania np. przy gitarze, piekąc obozowa kiełbasę.

 

Nasza kwatera w Polanie - (foto Leszek Bartołd)

 

Wejście boczne do ośrodka - (foto Leszek Bartołd)

 

Zbiórka pod wiatą przed kolejną wyprawą - (foto Leszek Bartołd)


Po wieczornym posiłku trzeba było jeszcze udać się do pobliskiego sklepu, celem zaopatrzenia się w napoje na kolejny dzień wędrówki. Po powrocie z zakupów postanowiłem niezwłocznie położyć się spać, gdyż czułem się mocno zmęczony. Od trzeciej rano jestem już na nogach i mój organizm „zapalił” kontrolki ostrzegawcze. Po wzięciu zredukowanej o kilka jednostek insuliny bazowej, którą podaję przed snem, sprawdziłem poziom cukru. To dziesiąty pomiar dzisiejszego dnia. Nastawiłem jeszcze smartfona na nocne budzenie, by we śnie nie dopadła mnie hipoglikemia.

 

Dzień drugi - piątek

Telefon obudził mnie o godzinie pierwszej w nocy. Przy poduszce miałem przygotowany glukometr i małą lampkę turystyczną, tzw. „czołówkę”, którą zabrałem z domu. Teraz bardzo się przydała, gdyż w pokoju nie było nocnego oświetlenia. Poziom cukru okazał się za niski i wspomogłem się dwoma dodatkowym herbatnikami, gdyż po całodniowym wysiłku glukoza ma tendencje spadkowe. Mogłem spokojniej kontynuować dalszy, nocny odpoczynek.

Wstałem przed szóstą i wykorzystując mały ruch w łazience od razu wziąłem poranny prysznic, a następnie skontrolowałem glikemię. Do śniadania miałem trochę wolnego czasu, więc postanowiłem wykorzystać słoneczny poranek na zrobienie zdjęć wokoło naszej bazy.

 

Cerkiew prawosławna w sąsiedztwie naszej bazy - (foto Leszek Bartołd)

 

Nowy kościół parafialny obok Domu Młodzieżowego - (foto Leszek Bartołd)


W bezpośrednim sąsiedztwie oazowego budynku jak i parafialnego kościoła, stoi najprawdopodobniej najstarsza, zachowana w Bieszczadach, drewniana cerkiew prawosławna z XVIII wieku. Greckokatolicka świątynia p.w. świętego Mikołaja znajduje się na Szlaku Architektury Drewnianej. Była otwarta, więc mogłem wejść do środka. Mój podziw wzbudziła nie tylko sama budowla z jej wnętrzem, ale również potężne, wyniosłe drzewa okalające modlitewny dom. Poniżej cerkwi mieści się boisko sportowe wraz z krytą sceną koncertową. Z kolei przy drodze dojazdowej oddzielającej Dom Misyjny od cerkwi wiedzie szlak na północ, w stronę jaskini usytuowanej nad potokiem Czarny w Rosolinie. Grota oddalona jest około jedną godzinę marszu, jak pokazywał drogowskaz. Ogólnie w Bieszczadach znajduje się 15 jaskiń, a kilka najbardziej znanych leży w miejscowości Nasiczne.

Po śniadaniu, o ósmej rano nastąpił wyjazd na drugi dzień eskapady. Obraliśmy kierunek dobrze już znany z wczorajszego dnia, na Ustrzyki Górne. Dzisiaj czekała na nas najdłuższa trasa z wejściem na Tarnicę i dotarciem do miejsca zbiórki w osadzie Wołosate. Po przeanalizowaniu wszystkich możliwości podjęliśmy decyzję, że całą grupą będziemy podchodzić na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów od strony Szerokiego Wierchu. Czerwonym szlakiem idzie się dłużej, niż niebieskim, wiodącym z Wołosatego. Druga grupa, mająca w planach marszruty niebieską perć miała nią tylko schodzić. W ten sposób uniknęła pokonywanie tego samego odcinka dwukrotnie. Na najbardziej wytrzymałych, wg planów przejścia czekało 8 do 9ciu godzin marszu (około 22 km). Autobus podwiózł nas na parking końcowy mieszczący się za budynkiem dyrekcji BdPN ( Bieszczadzki Park Narodowy), mijając wcześniej dworzec PKS-u.

Przy punkcie informacyjno - kasowym „Terebowiec”, trzeba było wysupłać kolejne drobniaki na bilet. Dokonałem następnego pomiaru cukru, trzeciego już z kolei. Po śniadaniu był lekko podwyższony, ale zabezpieczał mnie przed wysiłkiem związanym z górską wędrówką i intensywniejszym spalaniem glukozy. Przed godziną 9-tą, całą grupą ruszyliśmy na Główny Szlak Beskidzki (GSB), w kierunku Szerokiego Wierchu. Grupa silniejsza miała pokonać ponad dwudziestokilometrową pętlę czerwonego szlaku, do ostatniej kropki polskiej części Europejskiego, długodystansowego szlaku pieszego E8, kończącego się w osadzie Wołosate. Na nasz kraj przypada 496 kilometrowy odcinek GSB, noszący imię Kazimierza Sosnowskiego. Cały szlak E8 jest jednym z 11-stu w Europie. Ma długość 4900 kilometrów. Startując w Irlandii, poprzez Anglię, Holandię, Niemcy, Austrię, Słowację, Polskę, Ukrainę, kończy swój bieg w Bułgarii. Przez nasze ziemie przebiegają jeszcze szlaki E3, E9 i E11. Dzisiejsza trasa jest przedłużeniem wczorajszej eskapady.

Zapowiadała się słoneczna i upalna pogoda. Już rano słupki termometrów wskazywały grubo ponad 20 stopni C. Temperatura odczuwalna była o kilka kresek wyższa. Powiewał słaby, północnowschodni wiaterek, a po niebie płynęły pojedyncze, pierzaste obłoki. Do pierwszej wiaty mieliśmy niecałą godzinę marszu, a na Tarnicę blisko trzy. Początkowy odcinek prowadził mocno wyeksploatowaną, asfaltową drogą, by po chwili, przecinając potok Terebowiec, skręcić w leśną ścieżkę bukowego gaju.

 

Wraz z Dawidem idziemy w stronę Szerokiego Wierchu - (foto Leszek Bartołd)


Pierwsze metry wiodły po drewnianych pomostach, ułatwiających pokonywanie podmokłego terenu, wzdłuż jednego z dopływów wymienionego powyżej strumyka. Bierze on swe początki na północnym stoku Tarniczki, rozdzielając własną doliną dwa równoległe grzbiety, a mianowicie Bukowe Berdo i Szeroki Wierch. Tegoroczne lato jest wybitnie suche, ale gdy obficie popada okolica staje się zapewne bardziej błotnista. Niektóre deski, z uwagi na ich nietrwałość, były połamane i trzeba było uważać, gdzie stawiamy stopy. Takowa sfatygowana deska groziłaby kontuzją stopy czy też całej nogi, eliminującą z dalszej wycieczki. Po minięciu drewnianych platform, leśną dróżką regla dolnego zaczęliśmy wspinać się coraz wyżej, pokonując coraz większe przewyższenia. Wśród drzew dominuje buczyna karpacka z domieszką jodły, jaworu czy wiązu górskiego. W wyższych partiach napotkamy też świerki.

Idziemy ścieżką przyrodniczą znakowaną symbolem śnieżycy wiosennej. Jest to fiołek biały, szczególnie obficie występujący w dolinie Terebowca, gdyż lubi podmokłe łąki i łęgowe lasy. Towarzyszy jej olszyna bagienna z kniecią górską zwaną pospolicie kaczeńcem. Jako cebulowata bylina jest jedną z najwcześniej zakwitających już w lutym roślin, czasami przykrytych jeszcze śniegiem. Jest typową rośliną reglową Bieszczad rosnącą na wysokości 530-1180m n.p.m. Jej kwiaty możemy zobaczyć głównie w marcu jak i w kwietniu.

 

Mój kolejny odpoczynek pod szlakową wiatą - (foto Leszek Bartołd)


Po godzinnej wspinaczce dotarliśmy pod drewnianą wiatę, przy której zrobiliśmy przerwę na kolejne śniadanie, na łonie natury. Solidna konstrukcja altany zapewnia zmęczonym turystom nie tylko zjedzenie posiłku i odpoczynek w jej cieniu, ale również skutecznie ochroni przed deszczem, czy nawet większą burzą. Znów trzeba było skontrolować cukry i zająć się zjedzeniem kanapki przed dalszą drogą. W trakcie sjesty docierali kolejni członkowie naszej grupy. Wszyscy z największą ochotą zatrzymywali się na dłuższą chwilę, gdyż podejście okazało się dosyć wyczerpujące.

Po 15-stu minutach ruszyliśmy dalej. Zwartą, kilkunastoosobową grupą, tworzącą czołówkę naszej wycieczki, pokonujemy dalszą różnicę wysokości, która w przybliżeniu wynosi 650 metrów, licząc od startu na szczyt Tarniczki. Przed nami jeszcze półgodzinna wspinaczka do górnej granicy lasu, który ciągle daje nam schronienie przed palącym słońcem. Dalej i wyżej to już bezkres grzbietowej połoniny Szerokiego Wierchu. Dochodząc do skraju polany robimy kolejny odpoczynek. Na całej trasie, zarówno w lesie jak i wyżej, na otwartej przestrzeni, dobrze widoczne jest oznakowanie czerwonego szlaku. Jednak ten na obrzeżu hali namalowany jest szczególnie duży i rzucający się w oczy z daleka. Ma to na pewno znaczenie w trudniejszych warunkach pogodowych. Czy to mgła, czy deszcz, ułatwia schodzącym z góry odnalezienie właściwej drogi. Po przejściu ostatniej, szerokiej łąki, porośniętej wysokimi trawami, kwadrans po dziesiątej osiągnęliśmy skraj połoniny, pozostawiając za plecami leśny cień.

 

Pierwsze metry połoniny Szeroki Wierch - (foto Leszek Bartołd)

 

Widok na Tarniczkę oraz Siodło, w głębi masyw Tarnicy, a po lewej stronie Bukowe Berdo - (foto Leszek Bartołd)


Szlak wiodący do góry, dalej prowadzi już wśród falujących łanów traworośli i borówczysk, wzdłuż znakowanych, drewnianych tyczek określających kierunek marszu. Grzbiet porasta chroniona murawa alpejska oraz skalna roślinność i dlatego tak ważne jest trzymanie się wyznaczonej trasy oraz nie zbaczanie ze szlaku. Przypominają o tym stosowne tablice informacyjne. Pomimo gorąca płynącego z naszej życiodajnej gwiazdy, przyjemne ochłodzenie dawał lekki wiaterek wiejący z czoła. Kamienista ścieżyna prowadzi nas na pierwsze szczytowe wzniesienie. Widoczność nie jest rewelacyjna i nie pozwala w pełni cieszyć się rozległą panoramą. Za plecami zostawiamy w dole Ustrzyki Górne, z Połoniną Caryńską oraz pasmo Rawek.

Masyw Szerokiego Wierchu biegnie z zachodu na wschód, aż do Przełęczy Krygowskiego, zwanej inaczej Siodłem pod Tarnicą. Jest równoległym pasmem do Połoniny Dźwiniackiej (Bukowe Berdo), która z kolei charakteryzuje się wystającymi, piaskowcowymi formacjami skalnymi. Wydłużony grzbiet Szerokiego Wierchu, analogicznie jak Połonina Caryńska, posiada także cztery kulminacyjne szczyty: 1243m, 1268m, 1293m oraz najwyższy (1315m), o nazwie Tarniczka. Po 15 minutach, jako ostatni docieram do pierwszego wzniesienia. Po zrobieniu fotek podążyłem za moją grupą, która szybkim krokiem skierowała się w stronę Tarnicy. Teraz jest już lżej, bo szlak, lekko zygzakując, prowadzi grzbietem bardziej już płaskim. Jedynie pod szczytowymi kopcami czekają niewielkie, dosyć kamieniste podejścia. Osiągając szczyt Tarniczki zatrzymałem się na kilka minut, by skontrolować cukry i posilić się. Kilka łyków wody w towarzyszącym upale jest również niezbędna. Północno-wschodni wiaterek dawał ulgę przegrzanemu organizmowi. Wysuszone łany traw falowały na zboczach połonin, wyczekując upragnionego deszczu.

 

Zejście z Siodła i Tarnicy w stronę Wołosatego - (foto Leszek Bartołd)

 

Przełęcz Krygowskiego widziana z Tarniczki, w głębi Tarnica z charakterystycznym krzyżem - (foto Leszek Bartołd)


Z tego miejsca, w kierunku północnym rozciąga się widok na sąsiednią połoninę Bukowe Berdo z Krzemieniem (1335m n.p.m.), rozdzieloną Przełęczą Goprowską (1160m n.p.m.). Będziemy mieli możliwość jej przejścia. W głębi, dalej na wschód, ukazały się szczyty Halicza i Rozsypańca, będące kolejnymi etapami naszej dzisiejszej trasy. Po stronie południowo - zachodniej majaczyła się, słabo widoczna dzisiejszego dnia, dolina Wołosatki wraz z osadą o tej samej nazwie. A przede mną prezentowała się najwyższa góra polskich Bieszczadów, z charakterystycznym krzyżem na jej szczycie. Czerwony szlak będzie teraz schodzić na dół, do Przełęczy Siodło (1286m). Po krótkim odpoczynku i zrobieniu sesji zdjęciowej na wszystkie strony, opuszczam ostatnie wzniesienie ścieżki „Śnieżyca wiosenna”. Schodzę po stopniach umocnionych drewnianymi belkami. Zajmie mi to kilka minut, by stanąć na rozwidleniu tras (Siodło - 1275m). Tutaj Główny Szlak Beskidzki odbija w lewo, a także łączy się z niebieskim, idącym od Wołosatego. Porównując obie trasy zmierzające na Tarnicę, to my wędrujemy bardziej widokową percią, z której przy dobrej pogodzie mamy rozleglejszą panoramę. Jest długi, ale nadrabia pięknymi widokami rozpostartymi wokoło. Szlak niebieski, ze ścieżką przyrodniczo-historyczną „Orlik krzykliwy” jest krótszy, ale mający bardziej strome podejście. Nie posiada tak bogatych walorów widokowych i z racji dużego ruchu turystycznego, został wzmocniony belkowymi progami, o których wspomnę poniżej.

 

Schody na Tarnicę - (foto Leszek Bartołd)

 

Pod szczytem Tarnicy - (foto Leszek Bartołd)


Na kilka chwil zatrzymałem się na szlakowym rozdrożu, by zrobić kolejne fotki. Jako, że moja grupa zapewne już wspięła się na szczyt, pośpiesznie udałem się za nimi. Na Tarnicę, w 15 minut doprowadzi mnie w żółty szlak łącznikowy, który na większej stromiźnie „uzbrojony” został długimi, drewnianymi stopniami. Parciane taśmy ograniczają trasę po bokach. „Schody do nieba” - takie przyjęło się już nazewnictwo związane ze specyficznym umocnieniem części niebieskiego szlaku, oraz żółtego łącznikowego. Są one wykonane z grubych, dębowych belek tworzących przeciwerozyjne progi. Mają zabezpieczyć całe zbocze przed degradacją i niszczeniem roślinności przez nadmierną ilość turystów wędrujących na szczyt - jak tłumaczą włodarze parku narodowego. Co do zasadności powstawania tego typu szlakowej infrastruktury odmiennego zdania są miłośnicy piękna gór. Niektórzy porównują tą inwestycję do podkładów kolejowych na torach. Nawiązując do tych uwag, brakuje tylko szyn i „linia kolejowa” na Tarnicę gotowa. Ujmując to mniej złośliwie, widzę w tym olbrzymi fortepian, przy którym Guliwer lub inny baśniowy olbrzym przygrywa sobie bieszczadzkie melodie, gdy wokoło pusto i dziko. Chór stanowią watahy głodnych wilków „śpiewających” podczas mroźnych i zimowych nocy. Fortepianem jest tu oczywiście Tarnica, a klawiszami instrumentu dębowe krawędziaki ułożone na wijącym się do góry pasie stoku.

 

Na szczycie - (foto Leszek Bartołd)

 

Zdjęcie grupowe koła - (foto Leszek Bartołd)


Na pól godziny przed południem docieram pod metalowy krzyż, stojący w wygrodzonej części szczytowej Tarnicy (1346m n.p.m.). Został postawiony w milenijnym 2000 roku, dla upamiętnienia pobytu na tej górze księdza Karola Wojtyły w sierpniu 1953 roku. To już czwarty z kolei, którego stalowa konstrukcja na dłużej wytrzymać ma srogą, bieszczadzką aurę. Pierwszy, niewielki, wykonany był z drewna i zaraz po roku został zamieniony na metalowy. W 1987 roku, na dzień przed trzecią pielgrzymką Jana Pawła II do Polski, postawiono kolejny, pod którym wmurowano tablicę upamiętniającą najwybitniejszego Polaka, papieża. Poprzedni krzyż, zespawany tylko z dwóch rur, przeniesiono na pobliski Halicz. Trzeci krzyż nie wytrzymał zbyt długo i złamał się pod naporem silnego wiatru. Magia tego miejsca oraz pamięć o Janie Pawle II sprawiają, że ogromne rzesze pielgrzymów rokrocznie podążają podczas wielkopiątkowej drogi krzyżowej oraz w rocznicę śmierci papieża pod najbardziej znany krzyż w Bieszczadach. Wyznaczone ścieżki zapewne nie mieszczą wówczas takich tłumów. To dodatkowy problem dla dyrekcji parku, próbującej ograniczyć postępującą degradację środowiska na szlakach, związaną nie tylko z rosnącym napływem turystów, ale również i pielgrzymów. Stąd też wynika specyficzna infrastruktura na trasie, jak ogrodzona kopuła, czy chociażby „sporne schody”.

Na szczycie zastałem liczną grupę piechurów, głównie młodzieży szkolnej. Wszystkie ławki ustawione wokoło parkanu były pozajmowane i trudno mówić o jakimkolwiek relaksie w wyznaczonym do tego celu czworoboku, mając na uwadze fakt, że jest to pełnia sezonu wypoczynkowego. Tarnica jak i Połonina Wetlińska to standardowe miejsca grup wycieczkowych jak i turystów indywidualnych, odwiedzających Bieszczady. Być może poza kanikułą bywa tu luźniej i spokojniej. Poczułem się, jakbym wszedł na teren wiejskiej zagrody ogrodzonej opłotkami. Moja grupa usadowiła się pod płotem okalającym kopułę szczytową. Ma on ochronić stromo opadające zbocza przed nadmiernym rozdeptywaniem murawy alpejskiej przez wzmożony ruch turystyczny. Mieliśmy dobry czas przejścia i postanowiliśmy na dłużej pobyć na turni należącej do Korony Gór Polski. Ma ona dwa wierzchołki szczytowe (1346 i 1339m n.p.m.) oraz posiada bardzo charakterystyczny kształt. Z daleka, w szczególności z Wołosatego lub analogicznie widziana z drugiej strony, czyli z Krzemienia, przypomina siodło. W języku rumuńskim słowo „tarnita” znaczy to samo. To Przełęcz Krygowskiego oddzielająca Szeroki Wierch od Tarnicy tworzy ten niepowtarzalny profil i stąd też wywodzi się rumuńska nazwa szczytowa.

Do końca trasy w Wołosatym czekał jeszcze spory odcinek. Na Tarnicę doszedłem w trzy godziny. Pozostało nam jeszcze pięć godzin, w zależności od tempa pokonywania trasy. Trzeba było nabrać sił na kolejny etap wędrówki.

Pod stromo opadającym, południowym zboczem Tarnicy, 500 metrów poniżej szczytu mieliśmy dolinę Wołosatki. Roztoka otacza masyw Tarnicy szerokim łukiem. Zaczynając od wschodu, kieruje się na południe i południowy zachód, ku Ustrzykom Górnym. Tutaj łączy się z opisywanym wcześniej prawym dopływem Terebowiec, a poniżej, z lewej jej strony uchodzi Rzeczyca. Od tego miejsca płynie już, jako Wołosaty, będący dopływem Sanu. Wołosatka ma swoje źródła na południowym zboczu Kopy Bukowskiej. Będziemy przechodzić w pobliżu jej początków. Przed nami, nad głęboką doliną krążyły pojedyncze ptaki, zapewne drapieżniki, będące specjalistami lotów szybowcowych. Wznosiły się ponad szczytowe partie, wykorzystując przy tym wznoszące prądy powietrza. Z góry wypatrywały zdobyczy, by po chwili, pikując w dół leśnego potoku, skryć się za stromo opadającym zboczem.

Widoczność spowita specyficzną mgiełką w dalszym ciągu nie poprawiała się. Zamglona panorama, przesłonięta upalnym i zwrotnikowym powietrzem, nie pozwalała w pełni podziwiać dalszej perspektywy. Po sąsiedzku widniały szczyty Połoniny Bukowe Berdo oraz Bukowskiej z Haliczem i granicznym Kińczykiem Bukowskim (1251m). Przy dobrej pogodzie dostrzeglibyśmy ukraińską część Bieszczad Wschodnich, z najwyższym w całym masywie szczytem Pikuj (1409m n.p.m.). A przy inwersji powietrza, szczególnie zimą, w nagrodę za wytrwałość w dążeniu do celu, zobaczymy oddalone stąd o ponad 150 km, ośnieżone czapy tatrzańskich grzbietów. Po stronie południowo- zachodniej szczytowe zbocza z niebieską percią opadały w stronę wsi, w której kończy się Główny Szlak Beskidzki. W kierunku południowym w oddali rysowały się graniczne szczyty z Beskidem Wołosackim (Wołowski), zwanym też Połoninką (1104m) oraz Wołkowym Berdem (1121m). Wart odnotowania jest pobliski, ukraiński szczyt Czeremchy (1130m) z cmentarzem wojennym z czasów I wojny światowej. Bardziej na wschód widoczna jest przełęcz Beskid „pod Menczyłem”, przez którą w okresie PRL-u planowane było utworzenie drogowego przejścia granicznego z Ukrainą. Za przełęczą dostrzeżemy jeszcze sam szczyt Menczył (1008m), leżący po polskiej stronie kresowego pasa. Stąd niedaleko już do najdalej na południe wysuniętego punktu Polski umiejscowionego na granicznej górze Opołonek (1028m n.p.m.), górującej nad Przełęczą Użocką.

Graniczne, bieszczadzkie szczyty są zarazem wododziałem zlewni Bałtyku i Morza Czarnego. Z polskiej strony Bieszczadów, jedynie rzeka Strwiąż, biorąca początek w Ustrzykach Dolnych oraz potok Mszanka, płynący przez graniczny Michniowiec w gminie Czarna, należą do zlewni Morza Czarnego i są dopływami Dniestru.

Zbliżało się południe, czas było ruszyć dalej. Pod krzyżem należało jeszcze pstryknąć sesję zdjęciową z banerem koła. Było nas trzynastu i musieliśmy kogoś poprosić, by zrobić zdjęcie grupowe. Trafiło na młodą dziewczynę, która z chęcią zadeklarowała pomoc. Wykonała kilka fotek i już chciała oddać aparat właścicielowi, gdy została poproszona o powtórzenie tej czynności kolejnymi, leżącymi na trawie, których wcześniej nie zauważyła. A było ich tyle samo, co nas. Jakaż okazała się jej konsternacja i osłupienie, gdy ujrzała je, leżące na ziemi, niczym na sklepowej wystawie. W jej oczach zobaczyliśmy wielkie zdziwienie i zakłopotanie. Po krótkiej chwili zwątpienia, zrezygnowana ruszyła w ich stronę. W tej samej chwili widząc jej nietęgą minę, ryknęliśmy wszyscy salwą śmiechu. W tym samym momencie podziękowaliśmy za szczere jej chęci i pozbieraliśmy z murawy nasze aparaty.

Kierując się w stronę zejścia zostałem zaczepiony przez parę młodych turystów, gdyż na sobie miałem ubraną firmowa koszulkę z logo koła. Spytali się, z której Porąbki jesteśmy. Po krótkiej rozmowie okazało się, że są z Oświęcimia i już wczorajszego dnia, na stacji kolejki bieszczadzkiej w Majdanie, zetknęli się z nami. Będziemy mieli szczęście jeszcze raz się spotkać w następnym dniu. Po wręczeniu im wizytówki z adresem koła, szybko podążyłem za schodzącymi kolegami.

 

Opuszczamy Tarnicę, na prawo w głębi widoczne pasmo Bukowego Berda - (foto Leszek Bartołd)

 

Powrót do Przełęczy Krygowskiego, na wprost szczyt Tarniczki, a na prawo szlak schodzi do Przełęczy Goprowskiej - (foto Leszek Bartołd)


Po kilku minutach, poprzez Siodło pod Tarnicą, zeszliśmy z żółtego szlaku i skręciliśmy w prawo na trasę Głównego Szlaku Beskidzkiego. Poruszaliśmy się w stronę Przełęczy Goprowskiej, zwanej inaczej Rowiń Jackowa (1160m). Wiodą do niej obie ścieżki, niebieska z czerwoną. Tempo było dosyć ekspresowe i trudno mi było nadążyć za wszystkimi, robiąc jednocześnie zdjęcia rozległego górskiego kotła jak i pozostającego za plecami, coraz lepiej widocznego siodła Tarnicy. Przy większym spadku terenu trasa wzmocniona została poręczami ułatwiającymi zejście. Trawersując północno-wschodnie zbocza Szerokiego Wierchu, porośniętego wysokimi trawami, w połowie drogi zejściowej minęliśmy kolejną, drewnianą wiatę ulokowaną w kępie karłowatych drzew oraz źródło, o którym nikt z nas nie wiedział. A szkoda, bo woda wypływająca z głębin jest zimna i można byłoby uzupełnić jej zapasy na drogę. W tym miejscu zdrój daje początek jednemu z prawobrzeżnych dopływów lub też potoku Wołosatki, gdyż nie jest sprecyzowana dokładna lokalizacja jej początków.

Rowiń Jackowa, posiadająca jeszcze jedno źródło, oddziela dolinę Terebowca od doliny Wołosatki. Każde z tych źródeł zasila oddzielnie potoki wyszczególnionych powyżej kotlin. Jej nazwa, jako Przełęcz Goprowska, wywodzi się od funkcjonującego jeszcze kilka lat temu i rozkładanego w sezonie letnim namiotu GOPR-u, w pobliżu rozwidlenia perci. Po 20 minutach osiągamy rozdroże. Niebieski szlak odbija w lewo, w stronę Krzemienia i Bukowego Berda, a my będziemy skręcać w prawo, w stronę Halicza, na którego szczycie powinniśmy być za 1,5 godziny. Tutaj zastaliśmy młodych turystów z Francji, którzy najwyraźniej zastanawiali się nad kierunkiem dalszej wędrówki. Minęliśmy ich, nie zatrzymując się ani na chwilę, początkowo idąc płaskim odcinkiem. Po chwili zaczęliśmy stopniowo „wdrapywać się” po południowym stoku Krzemienia, a następnie Kopy Bukowskiej (1320m). Ze względu na unikatową przyrodę (murawa alpejska i skalne rumowiska), po zmianie tras, obydwa szczyty zostały odizolowane od turystów.

Krzemień (1335m n.p.m.) jest drugim pod względem wysokości szczytem polskich Bieszczadów. Od Tarnicy jest niższy o11 metrów. Posiada skalisty i poszarpany grzbiet. Z daleka wygląda, jakby był poszczerbiony przez srogą aurę, niczym sfatygowany stary grzebień z powyłamywanymi zębami. Stąd wynika jego nazwa, gdyż przez miejscową ludność ukraińską zwany był Hreben, czyli proste narzędzie służące czesaniu. Przez niefrasobliwość turysty w kwietniu 2011roku, jego południowy stok uległ pożarowi. Paliło się 30 ha połonin. Dzięki energicznej i szybkiej akcji gaśniczej strażaków, pracowników parku oraz GOPR –u i WOP-u udało się ugasić płonące trawy, nie dopuszczając do rozprzestrzenienia się ognia na szersza skalę. Ogień na szczęście nie przedostał się na północną stronę, z siedliskiem reliktowych torfowisk.

 

Mijając Rowiń Jackową, zboczem Krzemienia podążamy w stronę Halicza (widoczny w głębi) - (foto Leszek Bartołd)

 

Na pierwszym planie Kopa Bukowska, za nią Krzemień, a w głębi (po lewej stronie) charakterystyczne siodło Tarnicy - (foto Leszek Bartołd)


Teraz poruszaliśmy się po 14-sto kilometrowej ścieżce przyrodniczej Rozsypaniec – Krzemień, pokrywającej się prawie w całości z odcinkiem Głównego Szlaku Beskidzkiego. Idziemy oczywiście w odwrotnym kierunku. Symbolem ścieżki jest pierwiosnek Hallera (długokwiatowy), który występował jedynie w rejonie Kopy Bukowskiej. W latach 60-tych ubiegłego stulecia rosły tu tylko 4 kwitnące osobniki. Obecnie w Polsce uznany jest za gatunek wymarły. W skali Europy również jest zagrożony wyginięciem.

Trawersując południowe podejście, a używając terminu żeglarskiego, byliśmy po stronie zawietrznej, co znacznie utrudniało marsz. Słońce mocno oparło się promieniami o południowe zbocza całej kotliny, którą okrążaliśmy. Gorące powietrze, przy braku chłodzącego wiatru, wszystkim dawało się we znaki, a chyba najbardziej mnie. Mimo wszystko nie poddawałem się i wolno przesuwałem się ku grzbietowi wzniesienia. Na trasie krzemienieckiego stoku minęliśmy następne źródełko, ledwie zauważalne w kępie wysokich traw i wykorzystujących wilgotne miejsce krzewów olszyny szarej.

Kolejny odpoczynek zrobiliśmy na skałkach w okolicy szczytu Kopy Bukowskiej (1320m). W tym rejonie napotkamy ciekawe wychodnie skalne i gołoborza. Ze skalnego ostańca rozciąga się piękny widok na całą kotlinę, lekko przymgloną upalnym powietrzem, oraz na łąki pobliskiego kopca Kiczerki 1021m). Za nami pozostawał majestatyczny masyw Tarnicy z Siodłem oraz Rowiń Jackowa.

Usadowiłem się na płaskim kamieniu, by kolejny raz skontrolować cukry. Siadłem po północnej stronie skalnej wychodni, ochraniając glukometr przed słońcem. Glukoza zbliżała się do wartości 200mg%, więc była lekko podwyższona. Uznałem, że to bezpieczny wynik z racji długiego jeszcze marszu do mety dzisiejszej trasy i intensywnego zużywania energii, głównie przez mięśnie nóg. Nie zapomniałem o kilku łykach wody. Musiałem też zdjąć buty i wyczyścić wkładki, bo coraz bardziej odczuwałem bolące stopy. Okazało się, że na spodzie prawej nogi wytworzył się niewielki odcisk, który pękł i on to stał się dodatkowym utrudnieniem dalszej wędrówki. Z saszetki z medykamentami wyciągnąłem plaster z opatrunkiem, a na ranę przyłożyłem niewielką ilość detreomycyny w maści. Poprzedniego dnia mój medykament pomógł również koledze ukąszonemu przez osę. W góry zabieram zawsze kilka plastrów, bo o obtarcia nóg nie jest trudno. Długo nie mogłem tu zabawić, gdyż po chwili moi towarzysze ruszyli dalej. Skręcający w lewo szlak czerwony zmienił kierunek na północno - wschodni, by pod samym szczytem Kopy wykręcić na wschód. Perć omija górę, trawersując jej południowe zbocze na wysokości około 1240m n.p.m. Na nim to wypływają strumyki, tworzące Wołosatkę. Po kolejnych metrach ścieżka ostatecznie zmienia kierunek na południowy, wiodąc na Halicz krańcowym, stromym podejściem.

 

Jesteśmy na szczycie Halicza - (foto Leszek Bartołd)


O godz. 13.30, jako ostatni z naszego składu, dotarłem na Halicz (1333m n.p.m.), w czasie 1h:15’. Pomimo tego przeszedłem odcinek szybciej od topograficznych czasów przejścia, umieszczonych na rozwidleniu szlaków w kotle. Halicz jest trzecim szczytem polskich Bieszczad i najwyższym na Połoninie Bukowskiej, którą obecnie przemierzaliśmy. Rozciąga się ona od Kopy Bukowskiej, graniczącej z masywem Bukowego Berda. Dalej, w kierunku południowym, sięga aż po Kińczyk Bukowski, po wcześniejszym przekroczeniu granicznego siodła.

Moi towarzysze już wypoczywali w najlepsze. Byłem bardzo zmęczony, a odcinek wspinaczki, przy palącym słońcu, totalnie mnie wymordował. Kilku, mniej cierpliwych, po chwili ruszyło dalej w stronę ostatniej kulminacji Połoniny Bukowskiej, czyli na Rozsypaniec. Pozostali dali mi trochę czasu na regenerację sił. Pod prostym, stalowym krzyżem przeniesionym z Tarnicy, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. Podobnie, jak na Tarnicy, szczyt ogrodzony jest drewnianym płotem chroniącym zbocza przed wchodzeniem turystów poza wyznaczony teren. Kopułę szczytową pokrywała w całości bardzo cenna murawa alpejska, której zasięg na dzień dzisiejszy drastycznie zmalał. Ten cenny zespól roślinny chroniony jest poprzez takowe ogrodzenia i rozkładanie na powierzchni murawy siatki zabezpieczającej. Poprzez intensywny ruch pieszy, procesowi degradacji ulega też podszczytowa strefa z borówczyskami wysokogórskimi i kostrzewą niską. W walce z pogarszaniem się naturalnego ekosystemu pracownicy Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w swoich bazach opracowali metodę hodowli unikatowej darni z bieszczadzkich grzbietów. Następnie na specjalnych paletach wnoszą ją na szczyty i wykładają w wydeptanych przez turystów miejscach. Nie wszędzie udaje się zregenerować ginące, naturalne środowisko.

Ze szczytu, poza wspaniałą perspektywą we wszystkich kierunkach, możemy też podziwiać górną część doliny Sanu, stanowiącego naturalną granicę naszego państwa, sięgającą aż po Przełęcz Użocką. Po wschodniej stronie sąsiadem jest Wołowy Garb (1248m), a w oddali rozciąga się „kraina dolin” z nieistniejącymi już polskimi wsiami jak Bukowiec, Beniowa oraz Sianki.

W ośmioosobowym składzie czas było ruszyć dalej, na południe. Na kolejny szczyt mamy pół godziny marszu. Musieliśmy najpierw zejść po kamienistej i dosyć stromej ścieżce w stronę nienazwanej przełęczy, a następnie wspiąć się na ostatni grzbiet dzisiejszej wędrówki. Słońce towarzyszyło nam niezmiennie przez cały dzień. Przy stromym podejściu musiałem na chwilę zatrzymać się, gdyż dopadł mnie kryzys dzisiejszej wędrówki. Pozostał ze mną Marcin, dzięki któremu łatwiej znosiłem trudy męczącej trasy. Zdjąłem plecak i postanowiłem zmierzyć cukry, by sprawdzić, co jest nie tak z moim organizmem. Czy to wynik przemęczenia i zakwaszonych już mięśni, czy może coś innego? Wyszły mi złe cukry (ponad 250mg%) i one decydowały głównie o fatalnym samopoczuciu jak i ogólnemu osłabieniu organizmu. Musiałem natychmiast zareagować wstrzykując odpowiednią dawkę insuliny szybkodziałającej (Humalog), by zredukować dużą hiperglikemię. Być może to wynik kilku krówek, które zjadłem po drodze, jak i kwasu mlekowego powstałego w ciągle pracujących, a bolących już mięśniach nóg. Fakt pozostawał bezsporny, że zawaliłem „słodząc się” za bardzo. Na szczęście po kwadransie kryzys minął, a o 14-stej dotarłem na Rozsypaniec (1280 m n.p.m.).

 

Na Rozsypańcu - (foto Leszek Bartołd)


Tutaj, chyba w ósemkę, pozostaliśmy na dłużej. Można było uzupełnić braki wody w organizmie, a ja miałem czas na regenerację organizmu i powrót glikemii do wartości optymalnej. Zdjąłem buty i skarpety oraz wyciągnąłem wkładki z obuwia. Obejrzałem odcisk pod palcami stopy, który mi coraz bardziej doskwierał. Następnie zmieniłem plaster opatrunkowy i dałem nogom chwilę relaksu, prostując je na płaskim głazie.

Nazwa tej góry wiąże się z rozrzuconymi wokoło niewielkimi skałkami, jakby ktoś celowo rozsypał je na całym wzniesieniu jak i zboczu. Zachodni stok opada do doliny Wołosatki, natomiast wschodni obniża się do potoku Halicz.

Pół godzinny relaks przywrócił mój organizm do poprawy stanu ducha jak i ciała. Ruszyliśmy więc dalej na południe, schodząc ku granicy i przełęczy, wśród borowiny oraz pożółkłych i wysokich kwiatostanów przeschniętych łanów traw. Niewielki północno-wschodni wiaterek kołysał je na prawo i na lewo, a te poddając się jego woli majestatycznie kołysały się, jakby chciały uprosić płynące po rozpalonym niebie bałwany chmur o niewielki chociażby deszcz. Poruszaliśmy się ścieżką wśród byłych pastwisk, zwanych tu bliźniczyskami połoninowymi (1220m n.p.m.). Po zaprzestaniu tradycyjnego pasterstwa, typowe wygony zaczęły zanikać, sukcesywnie przekształcając się w borówczyska i traworośla.

W okolicy bardzo ciekawej gromady piaskowcowego ostańca, którego mijamy po prawej stronie, pojawiają się pierwsze okazy niskich świerków. Są bardzo rozłożyste i z daleka wyglądają na niewielką kępę, a to tylko pojedyncze drzewa tworzące charakterystyczny pokrój.

 

Z Rozsypańca schodzimy w stronę granicy, kierując się ku Przełęczy Bukowskiej - (foto Leszek Bartołd)


Teren osamotnionej formacji skalnej oddzielają barierki chroniące przed niepożądanym wchodzeniem turystów poza szlak. Wędrując ścieżką wzdłuż poręczy widzimy w oddali graniczne słupki. Czerwona perć, omijając przygraniczny pas, wprowadza nas w obrzeża bukowego lasu, a następnie pod Przełęcz Bukowską (1107m n.p.m.). Pod wiatą, około godz. 15-stej, zatrzymujemy się na krótki postój, by zrobić kilka grupowych fotek. Dalej będzie nas czekał bardzo nudny i długi odcinek drogi wyłączonej z ruchu kołowego, którą obecnie prowadzi szlak turystyczny do Wołosatego. To dwie godziny marszu po wysłużonej nawierzchni, którą nikt nie lubi wędrować, ale nie ma innej opcji.

Poruszamy się bardzo monotonną, szutrową trasą, z resztkami podziurawionego asfaltu. Po jej obu stronach towarzyszy nam gęsty, młody las z dominacją olchy szarej, oraz domieszką jaworu, topoli i osiki. Miejscami napotkamy świerka czy jodłę oraz bardzo stare buki o specyficznych i powykręcanych pniach oraz koronach. A jeszcze pół wieku temu pasło się tu bydło. Obszary dawnych szlaków pasterskich, wiodących przez przełęcze Beskid i Bukowską spełniają nową, bardzo ważną funkcję. Obecnie są korytarzami ekologicznymi zapewniającymi swobodną migrację dzikich zwierząt pomiędzy kompleksami leśnymi Bieszczadzkiego Parku Narodowego, jak i strony ukraińskiej.

Po ponad półgodzinnej i nudnej marszrucie, dochodzimy do mostku na potoku Wołosatki. To drugi, mijany przez nas, niewyschnięty strumyk dzisiejszej trasy. W jego to zimnym nurcie, z największą przyjemnością schładzamy się i zwilżamy wysuszone usta. Wykorzystuję wolny czas na sprawdzenie glukometrem poziomu cukru. Tym razem był za niski (67mg%), więc od razu wziąłem się za zjedzenie kolejnej kanapki. Po wzmocnieniu się przekąską oraz kilkoma łykami wody, pora ruszyć dalej. Teraz będzie nam towarzyszyć Wołosatka, którą zaraz za mostkiem zasila następny ruczaj o nietypowej nazwie Zgniły.

Po niepełnym kwadransie mijamy kolejną wiatę, co oznacza, że do celu jest jeszcze jedna godzina marszu. Szybsze tempo współtowarzyszy wędrówki sprawiło, że znów zostałem w tyle. Tym razem wraz ze mną maszerował Dawid. Odcisk w prawej stopie nie pozwalał mi pospieszyć kroku. Do czasu zbiórki wszystkich grup mieliśmy sporo czasu, więc nie było potrzeby, by gonić do przodu. Poruszaliśmy się w kierunku zachodzącego słońca, robiąc tym samym ponad 22 kilometrową, niepełną agrafkę szlakową.

 

Tarnica widziana od strony doliny Wołosatki - (foto Leszek Bartołd)


Wychodząc ze strefy liściastego gaju, odsłonił się nam, tym razem od południowej strony, masyw Tarnicy z charakterystycznym kształtem oraz długi grzbiet Szerokiego Wierchu. Po lewej stronie mamy potok Wołosatki, a bardziej za plecami pozostawiamy zalesione wzniesienie Menczyła. Wkrótce nasza droga łączy się z asfaltową szosą, prowadzącą na Przełęcz Beskid i dalej do ukraińskiej wsi Łubnia. Po stronie polskiej droga jest zamknięta dla ruchu kołowego, gdyż godziłaby w system ochrony całego ekosystemu nakreślony przez dyrekcję parku narodowego. Za czasów PRL-u arteria ta została zmodernizowana, gdyż miała także znaczenie strategiczne. Umożliwiała szybki przerzut wojsk bloku wschodniego przez górski łańcuch Karpat.

O 16.30 osiągamy tablicę drogową z napisem wsi, do której zdążamy. Mijamy po drodze kilka strumyków wypływających z południowych zboczy Tarnicy (Zworec i Polaniec). Jeszcze tylko pół godziny i ulokujemy się w jedynej karczmie znajdującej się w osadzie. W miejscu odbicia niebieskiego szlaku na Tarnicę, po prawej stronie naszej szosy, widnieją resztki spalonej cerkwi, podczas walk oddziałów wojska polskiego z UPA w 1946 roku. Jest otoczona cmentarzem z zachowanymi, kamiennymi nagrobkami. Obok cmentarza stoi zrekonstruowany żuraw studzienny z pozostałościami budynku mieszkalnego miejscowej ludności, całkowicie wysiedlonej podczas akcji „Wisła”. Przed wybuchem wojny wioska liczyła około tysiąca mieszkańców, głównie Bojków. Obecnie, w najdalej na południe zamieszkałej miejscowości Polski, jest tylko kilka domów należących do pracowników parku oraz leśników. We wsi mieści się też Zachowawcza Hodowla Konia Huculskiego, prowadzona przez Bieszczadzki Park Narodowy. Zajmuje się reprodukcją charakterystycznego dla gór gatunku jucznego, jak i świadczy usługi turystyki konnej.

 

Początek, jak i koniec GSB we wsi Wołosate - (foto Leszek Bartołd)


Przed godziną siedemnastą robię pamiątkowe zdjęcie przy tablicy szlakowej z czerwoną kropką, oznaczającą początek jak i koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego (E8 Wołosate – Ustroń 492km długości). Teraz można już iść odpocząć w lokalu gastronomicznym, w którym zebrała się spora grupa naszej wycieczki. W pobliżu czynny też był jedyny sklep spożywczy. Być może, z zaopatrzeniem gorzej jest poza sezonem, gdy na szlakach pustki i mało potencjalnych klientów, a do Ustrzyk Górnych mamy stąd siedem kilometrów. Odjazd zaplanowany był na godz. 18-stą. Co niektórzy, bardziej wygłodniali wzięli się za konsumpcję zamówionych dań. Duże wzięcie miało też serwowane zimne piwo, które po tak wyczerpującej i gorącej trasie smakuje szczególnie, którego i ja skosztowałem. Zajęliśmy wolne miejsca przy stołach na zewnątrz budynku. Ciepłe i bezwietrzne popołudnie sprzyjało odpoczynkowi. Ten sielankowy spokój zburzył wszystkim, na sam koniec, konflikt pomiędzy kilkoma osobami w grupie. Poszło o wcześniejszą porę odjazdu do bazy. Zabrakło chyba trochę wzajemnego zrozumienia i wszystko byłoby ok.

Do Polany dotarliśmy przed 19-stą. W pokoju zmierzyłem cukry i zdążyłem wziąć szybki prysznic. Na stołówce czekał już obiad, który smakował wszystkim. Później udałem się jeszcze do sklepu, by zrobić zaopatrzenie na kolejny dzień. Nie pozostał nic innego jak wcześniej położyć się spać. Nie miałem ochoty na „Polaków nocne rozmowy”, prowadzone pod ośrodkową wiatą. Byłem za bardzo zmęczony, a rano trzeba było wcześnie wstać.

 

Dzień trzeci - sobota

Obudziłem się już przed 6-stą. Miałem dużo czasu na poranną toaletę i pomiar cukru, który zrobiłem też w nocy. Z obawy przed hipoglikemią „jechałem” na podwyższonych poziomach. Regulowałem je niewielkimi dawkami korygującymi insuliny. Taką korektę zastosowałem też przed śniadaniem. Ale jeszcze wcześniej, na godzinę siódmą rano, mieliśmy zamówiona mszę świętą, w intencji naszej wycieczki oraz przypadającego na dzień 15 sierpnia święta państwowego jak i kościelnego. Prezes Mreńca osobiście chodził po pokojach, mobilizując nas do wcześniejszego wstawania i udania się do kościoła. Tego ranka zasłynął też z innego powodu. W czasie mszy nie było kościelnego, więc pan Tadeusz podjął się zbiórki pieniędzy na tacę. W ten sposób celująco zdał egzamin na początkującego ministranta.

Przed 9-tą wyruszyliśmy na kolejną trasę. Pierwsza grupa, wraz ze mną, wysiadła na Przełęczy Wyżniańskiej. Pozostali udali się do miejscowości Smerek, leżącej na trasie Ustrzyki Górne - Cisna, z której mieli ruszyć na Połoninę Wetlińską, z przejściem do Brzegów Górnych. Miało to zająć im sześć godzin wędrówki Głównym Szlakiem Beskidzkim. Na jednej połoninie już byłem, więc po rozmowach z Dawidem wybraliśmy pasmo Rawek.


Nasza grupa na Przełęczy Wyżniańskiej - (foto Leszek Bartołd)

 

Połonina Caryńska widziana od strony bacówki pod Małą Rawką - (foto Leszek Bartołd)


Przełęcz Wyżniańska (855m n.p.m.) przywitała nas bezchmurnym firmamentem. Jak się później okaże, z kolejną godziną napłyną coraz liczniejsze, kłębiaste obłoki. Czyżby miały one przynieść zmianę pogody? O tym jeszcze nie wiedzieliśmy. Siodło, na którym byliśmy, zwane dawniej Prislip, oddziela pasmo Połoniny Caryńskiej od masywu Małej i Wielkiej Rawki. Kilka minut po dziesiątej, po wykupieniu biletów wstępu do parku, byliśmy gotowi ruszyć zielonym szlakiem, w stronę bacówki PTTK Pod Małą Rawką. Za 20 minut powinniśmy się tam zameldować. Poruszaliśmy się utwardzoną drogą na południe, mając za plecami łyse grzbiety Połoniny Caryńskiej. Zrobiłem jej kilka zdjęć, gdyż z tej strony wygląda imponująco. Słońce już od blisko pięciu godzin intensywnie „pracowało” na niebie. Zapowiadał się kolejny, upalny dzień z 30-sto stopniowymi temperaturami powietrza. Będzie gorąco, ale co zrobić, taki mamy klimat, jak powiedział znany polityk. Tylko, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do afrykańskiego powietrza, od dłuższego czasu wpływającego do naszego kraju. Obowiązkowe czapki na głowach, dużo wody w plecakach i nie spiesząc się można ruszyć w trasę. Blisko 14-sto kilometrowy odcinek winniśmy przejść w czasie 6-ciu godzin, z przerwami na odpoczynek.

 

W bacówce pod Małą Rawką - (foto Leszek Bartołd)


Po 20-stu minutach, krokiem spacerowym doszliśmy pod schronisko. W drewnianej bramie wejściowej turystów wita napis „Dla wszystkich starczy miejsca”. Bacówka Pod Małą Rawką (930m n.p.m.) powstała w 1979 roku, w ramach projektu PTTK, obejmującego budowę schronisk turystyki kwalifikowanej. Jest jedną z trzech tego typu placówek w Bieszczadach. Poza niewielką ilością miejsc noclegowych, jest też wydzielony teren z polem namiotowym. Jej częstym gościem lat 80-tych ubiegłego wieku był poeta Jerzy Harasymowicz, którego prochy, z racji polsko-ukraińskiego pochodzenia, zostały rozsypane nad bieszczadzkimi połoninami. Symbolicznym grobem poety jest pomnik w kształcie bramy, stojący od października 2000 roku, na sąsiedniej Przełęczy Wyżnej pod Wetliną. Z poezji autora, po jego śmierci, zrodził się muzyczny projekt pod nazwą „W górach jest wszystko, co kocham”.

Postanowiliśmy, że zatrzymamy się tu na dłuższą chwilę. Po zapoznaniu się z jadłospisem usiedliśmy na ławkach, w cieniu rozłożystego drzewa. Skontrolowałem cukry i delektowałem się, jak większość, szklaneczką zimnego piwa. Jest to ostatnia taka możliwość. Następne schronisko będziemy mieć na końcu dzisiejszej trasy w Ustrzykach Górnych. Po pół godzinie beztroskiego wypoczynku trzeba było ruszyć na kolejny etap zielonej perci. Spod bacówki, w kierunku zachodnim, udaliśmy się polną drogą biegnącą wzdłuż zalesionego zbocza. Na szczyt Małej Rawki mamy jedną godzinę marszu. Będziemy mieli okazję obserwacji puszczańskiego drzewostanu o charakterze pierwotnym. Po wejściu do leśnej krainy buczyny karpackiej szlak dwukrotnie wykręca na lewo, nabierając kształtu podkowy i wykierowuje się na wschód. Taka droga, każdego z nas, kosztuje dużo wysiłku. Dlatego też, dla wyrównania oddechu, robimy częste i krótkie przerwy. W trakcie podejścia spotykamy się z poznanymi na Tarnicy ziomkami z Oświęcimia. Oni schodzili już na dół, a my w odwrotną stronę.

W kilkunastoosobowej ekipie dziarsko wędruje nasz najmłodszy uczestnik bieszczadzkiej wyprawy, pięcioletni Szymek. Podczas wyczerpującej wędrówki stromym zboczem, stanie się bohaterem dzisiejszego dnia oraz będzie okrzyknięty nieformalnym kierownikiem grupy. To on bowiem, z przymrużeniem oka z naszej strony, dawał sygnały do postoju i stwierdzał, kiedy możemy ruszyć dalej, rozweselając tym samym wszystkich. W momentach osłabionych jego chęci do dalszego maszerowania, bardzo sprytnie zagadywany był przez tatę o ulubione postacie ze świata bajek. W ten sposób nie myślał o drodze, lecz o swoich bohaterach, pozostawionych w domu. Szymek dotarł na szczyt Wielkiej Rawki, a następnie, wraz z mamą, zszedł na dół do schroniska Kremenaros w Ustrzykach Górnych.

Robimy ostatni skręt, tym razem w prawo i mamy prostą ścieżkę do góry, aż do górnej granicy lasu. W strefie tej, buki przybierają formę karłowatą z mocno pokrzywioną koroną oraz pojawiają się zbiorowiska jarzębiny wysokogórskiej. Tak dochodzimy do rozległego wzniesienia Małej Rawki (1272m n.p.m.), będącego kulminacją grzbietu Dział. Po blisko godzinnej wspinaczce, przed dwunastą, dotarliśmy na rozległą polanę, nazywaną przez Bojków jedną z okolicznych carynek. Obecnie, po zaprzestaniu koszenia, zarastają one krzaczastą jarzębiną, borówczyskami oraz wysokimi trawami.

 

Jesteśmy na szczycie Małej Rawki - (foto Leszek Bartołd)


Na szczycie Małej Rawki, zielona perć, będąca częścią składową ścieżki przyrodniczej „Jarzębina”, odbija na północny - zachód w stronę Wetliny, natomiast żółta odnoga ścieżki zaprowadzi nas na Wielką Rawkę. W końcu mogę trochę dłużej odpocząć. Pozostał ze mną Dawid, któremu dzisiaj jakoś nie śpieszyło się do przodu, a główna grupa wnet pomaszerowała dalej. Było bardzo gorąco i duszno. Dopiero tutaj mogliśmy dostrzec coraz więcej chmur gromadzących się nad naszymi głowami. Z uwagi na wzrost wilgotności temperatura odczuwalna przekraczała 30 stopni C, co w znacznym stopniu utrudniało mi przemierzanie górskiego szlaku. Schowałem się za małym krzaczkiem, by skontrolować cukry i uzupełnić zapasy wody w przegrzanym organizmie. Jedząc kolejną kanapkę obserwowałem latającego nad nami drona. Posiadacz takowego urządzenia, z większej wysokości, uzyska zapewne ciekawsze zdjęcia rozległej i przepięknej stąd panoramy. W oddali, na północy widnokręgu widać obie połoniny: Caryńską jak i Wetlińską, natomiast na wschodzie mogliśmy oglądać masyw Tarnicy. Wykorzystałem wolny czas, „strzelając” wokoło foty własnym aparatem.

 

Zdjęcie grupowe przy słupie triangulacyjnym - (foto Leszek Bartołd)


Po kilku minutach, powędrowaliśmy obaj za naszą grupą. Po drodze przeszliśmy przez przełęcz (1254m) porośniętą najwyżej występującym w polskich Bieszczadach lasem. Po kwadransie marszu osiągnęliśmy punkt triangulacyjny. Stoi tu betonowy słup, który dawniej spełniał rolę stanowiska geodezyjnego, z nieistniejącą już drewnianą wieżą, a której podstawę stanowił ów słup. Tutaj zrobiliśmy zdjęcie grupowe z banerem koła i poszliśmy na główny wierzchołek, oddalony stąd około 200 metrów. Po kolejnych pięciu minutach stoję już przed drewnianym szlakowskazem szczytowym Wielkiej Rawki (1304m n.p.m.). Przy dobrej przejrzystości powietrza, doskonale widoczne są w dole Ustrzyki G wraz z budynkiem Straży Granicznej i charakterystyczną anteną komunikacyjną, a bardziej na wschód, dolina Wołosatki z osadą, w której gościliśmy wczoraj. Perspektywa widokowa sięga oczywiście znacznie dalej, obejmująca dobrze już nam znane obie połoniny, masyw Tarnicy, a także ukraińską jak i słowacką stronę, ulokowaną po stronie południowej.

 

Jestem na szczycie Wielkiej Rawki - (foto Leszek Bartołd)


Na szczycie, łącznikowy szlak żółty łączy się z niebieskim, idącym w stronę granicznego punktu Kremenaros. Tablica kierunkowa pokazywała czas przejścia 45-ciu minut. W obie strony, to z przerwami będzie niecałe dwie godziny. Skoro dotarłem już tak daleko, więc zdecydowałem, że też zaliczę to nietypowe miejsce. Będę miał większą satysfakcję obecności na granicy trzech państw. Idąc za większością, pomaszerowałem niebieską percią na dół. Wytyczona wzdłuż łanów wysokich traw ścieżka zaprowadziła nas pod słupek polskich kresów nr 13.

 

Granicznym pasem idziemy w stronę trójstyku - (foto Leszek Bartołd)

 

Na polsko - ukraińskiej granicy - (foto Leszek Bartołd)


Szlak na rubieży dodatkowo oddzielony jest drewnianymi poręczami. Przy słupkach dzielących kraje była okazja robienia pamiątkowych sesji zdjęciowych. Po prawej stronie mieliśmy polski las, a po lewej ręce ukraiński zagajnik. Poruszając się polsko-ukraińskim pasem osiągnęliśmy najniższy punkt granicznej niecki. Teraz jeszcze czekała wspinaczka na krzemienieckie wzniesienie. Był środek dnia i panował straszny upał. Praktycznie nie było czym oddychać. Co chwilę zatrzymywałem się, ciężko łapiąc powietrze. Nogi nie chciały mnie nieść, ale siłą woli, wolno stąpałem krok za krokiem, by dojść do celu. Przysiadłem na chwilę, by sprawdzić moje słodkości. Poziom 116mg% wymagał wzmocnienia. Kolejną kanapką trzeba było uzupełnić intensywnie spalane węglowodany.

 

Dawid stojący pod granicznym obeliskiem - (foto Leszek Bartołd)

 

Jestem na styku trzech państw - (foto Leszek Bartołd)


Wraz z Dawidem, kilka minut po 13-stej dotarłem pod granitowy obelisk, będący jedną z kulminacji płaskiego i zalesionego szczytu Kremenaros (1208m n.p.m.). Schodzą się tutaj granice trzech państw: Polski, Ukrainy i Słowacji, ze słupkami znakowanymi cyfrą 1. Najwyższa kulminacja Krzemieńca (1221m) jest oddalona około 150 metrów w kierunku wschodnim, na granicy polsko-ukraińskiej, którą przed chwilą przywędrowaliśmy. Zrobiłem kolejne zdjęcia i nie pozostawało nam nic innego, jak powrót tą samą drogą. Zejście w bezwietrznej i dusznej aurze nie było tak kłopotliwe, jak powtórne wdrapywanie się granicznym szlakiem na szczyt Wielkiej Rawki. Jednak bardziej zaniepokoiły nas pierwsze pomrukiwania burzy, która gdzieś w oddali straszyła swoimi odgłosami. Nie mogliśmy jej dostrzec, nie wiedząc też, z którego kierunku nadciąga. Mieliśmy ograniczoną perspektywę okolicy z racji leśnej ściany, wzdłuż której wiodła nasza trasa. Przy podejściu, na chwilę zatrzymaliśmy się, by odpocząć. Skontrolowałem też cukry. Kilka łyków wody było największym zbawieniem dla mojego organizmu. Siedząc na skraju lasu poczułem pierwsze krople deszczu, które coraz intensywniej zaczęły uderzać o liście drzew i lądować na naszych głowach. Dochodziła godzina 14-sta. Po chwili rozległ się potężny huk pioruna oznajmiający wszem i wobec o nadzwyczajnej i nieposkromionej potędze siły natury. Pośpiesznie zacząłem wyciągać z plecaka pelerynę przeciwdeszczową. Już kilka razy mi się przydała i zawsze, idąc w góry, zabieram ją ze sobą, niezależnie od panujących warunków pogodowych. Po kolejnym gromie z ciemnego nieba, które zawisło nad nami, lunęło jak z cebra. Zobaczyliśmy, że grupka turystów uciekających przed nawałnicą, a będąca poniżej nas, uciekła spod drzew na odkryty pas tzw. 15 metrowej „drogi” granicznej. Nie narażając się dłużej piorunom, które coraz bliżej gdzieś uderzały o ziemię, przesunęliśmy się na ten pas i przykucnęliśmy na jego środku. Przy okazji podrapałem nogi o kolce płożących się dzikich krzewinek, ale nie było już sposobności szukania dogodniejszego miejsca. Moja peleryna chroniła nie tylko mnie, ale i nasze plecaki, które skulony trzymałem na butach. W obawie przed zamoczeniem Dawid oddal mi też swoje dokumenty, które schowałem do skórzanej saszetki na pasku. Burza trwała chyba około kwadransa, a może i dłużej. Siedzącego przede mną kolegę zlało niemiłosiernie, gdyż zapomniał zabrać ze sobą przeciwdeszczowego nakrycia. Teraz odpokutowuje swój błąd, moknąc do przysłowiowej suchej nitki. Naszą główną grupę nawałnica zastała na szczycie Wielkiej Rawki. Jak mi później opowiadali, deszcz lunął raptownie. Byli oni w gorszej sytuacji jak my, gdyż błyskawice dopadły ich na najwyższym punkcie grzbietowym. Po osłabnięciu ulewy powędrowali do miejsca dzisiejszej zbiórki. To samo zrobiliśmy i my, gdyż zaczął nas gonić czas dojścia do schroniska Kremenaros, w którym powinniśmy się zmieścić. Widząc trzęsącego się z zimna kompana, wyciągnąłem suchą bluzę typu polar i poprosiłem, by ją założył. Swoją totalnie przemoczoną podkoszulkę wrzucił do plecaka i pomaszerowaliśmy do góry. Szlakową percią sunęła brudna struga, więc i nasze buty po chwili nasiąknęły wodą. Doszliśmy pod dobrze nam już znany słupek graniczny nr 13, przy którym niebieska trasa odbija w lewo. Na szczytowe wzniesienie doszliśmy, gdy przestało padać, a burzowe chmury oddaliły się za linię horyzontu. Gorące powietrze ustąpiło miejsca lekkiemu i orzeźwiającemu wietrzykowi. Oddychało mi się zdecydowanie lepiej i od razu wstąpiły we mnie nowe siły. Jakbym dostał zastrzyk dodatkowej energii do dalszej marszruty. Przed nami pozostały jeszcze dwie godziny marszu.

 

Po burzy opuszczamy Wielką Rawkę - (foto Leszek Bartołd)


Z kulminacji tego masywu, do Ustrzyk schodzimy znaną już nam ścieżką przyrodniczą „Wielkiej Rawki”. To trzeci kolor szlakowy przyrodniczej trasy. Pierwszy był zielony, następnie żółty, czyli łącznikowy i ostatni niebieski. Przed nami najdłuższy i dosyć monotonny etap. Praktycznie cały czas poruszać się będziemy leśną percią wiodącą wśród bukowego boru. Północno - wschodni stok jest bardzo stromy, a po deszczu stał się bardzo śliski. Jest jednym z kilku bieszczadzkich miejsc, w których zimową porą mogą schodzić lawiny. Ciągle trzeba było przytrzymywać się gałęzi krzewiastej formy jarzębiny górskiej. Po minięciu tej części trasy osiągnęliśmy górną strefę lasu, zagłębiając się coraz niżej. Po orzeźwieniu się powietrza szło mi się zdecydowanie lepiej. Teraz to ja musiałem zwalniać, czekając na Dawida, który zaczął odczuwać ból w nodze. Uaktywniał mu się on szczególnie przy stromych zejściach i tym samym role nasze się zamieniły. Na początku dzisiejszego dnia, to dla mnie było ciężko iść do góry. Teraz, po burzy musiałem czekać na coraz bardziej kulejącego kolegę. Nie mogliśmy nadrobić utraconego przez nawałnicę czasu. Pomimo tego, w takim tempie winniśmy zdążyć na określoną porę zbiórki.

W połowie drogi, kwadrans po 15-stej zatrzymałem się na chwilę, by kolejny raz zmierzyć moją „słodkość”. Wynik 138mg% wskazywał na prawidłowe reagowanie z mojej strony. Wspomogliśmy się nawzajem ostatnimi kanapkami i tak pokrzepieni, ruszyliśmy dalej. W dużym, bukowym lesie było już ciemnawo, a także mokro i wszyscy zmierzali ku dolinom. Chmury tak na dobre nie opuściły naszego regionu i obawialiśmy się ewentualnego powrotu kolejnej burzy. Co prawda, coraz rzadziej niebo odzywało się odległymi i złowieszczymi grzmotami. Ryzyko pozostało, a trudno było ocenić pogodę, będąc w środku rozległego lasu. W takich warunkach rozsądni turyści schodzą na dół, szukając schronienia. W przypadku czwórki młodych ludzi, których mijaliśmy, było inaczej. Pomimo niepewnej pogody gnani młodzieńczą fantazją powędrowali na szczyty. Być może dwaj chłopcy chcieli zaimponować towarzyszącym im koleżankom.

 

Zejście niebieskim szlakiem w stronę Ustrzyk Górnych - (foto Leszek Bartołd)


Drewniane pomosty w bukowym lesie - (foto Leszek Bartołd)


Ostatnie metry leśnej ścieżki - (foto Leszek Bartołd)


Nas jednak interesował tylko powrót. Minęliśmy drewnianą altanę, w której schronienie wraz z mamą, przed burzą znalazł nasz młody bohater Szymek. W dolnej partii lasu, pomijając fakt obecnego suchego lata, szlak prowadził po podmokłym terenie, o czym mogą świadczyć liczne drewniane pomosty. Niektóre, drewniane odcinki zostały wymienione na nowe, ale duża część kładek jest w opłakanym stanie. Idąc takim szlakiem ciągle trzeba patrzeć pod nogi, by nie wejść w dziurę lub nadepnąć na spróchniałą deskę. Po dzisiejszym deszczu stają się jeszcze bardziej niebezpieczne i śliskie. Mając za sobą tegoroczne suche lato, można byłoby obejść bardziej zniszczone pomosty. Po nowej, drewnianej kładce przeszliśmy niewielki potoczek, który ledwie sączył swe wody. Wyszliśmy na parking, przy drodze na Wetlinę. Trzeba było jeszcze pokonać odcinek około dwóch kilometrów, idąc poboczem drogi do Ustrzyk G, w kierunku schroniska. Na ławce zdjąłem buty, czyszcząc też wkładki, by nic nie uwierało w stopy. Żaden okruch, mały kamyk, czy chociażby jedna igiełka z drzewa, nie mogą powodować otarć, dla mnie zresztą bardzo kłopotliwych. Pęknięty odcisk na spodzie stopy sprawiał mi i tak już spory problem. By go w pełni wyleczyć, przez blisko miesiąc musiałem sporo się natrudzić, stosując przeróżne medykamenty.

W „Kremenarosie” zameldowaliśmy się przed 17-stą, jako ostatni z grupy. Byłem bardzo zadowolony, że udało mi się zrealizować kolejny, bardzo trudny, a zarazem ostatni etap bieszczadzkiej eskapady. Obowiązkowo pomiar kontrolny cukru i po dłuższym odpoczynku pozostał nam powrót do autobusu oraz odjazd na bazę w Polanie. Przed 19-stą dojechaliśmy na miejsce, gdzie na terenach rekreacyjno-sportowych, przylegających do salezjańskiego ośrodka, kończył się gminny festyn. Później była obiadokolacja, po której to, na pożegnanie z gościnną miejscowością i całymi Bieszczadami, spora nasza grupa udała się do pobliskiego lokalu gastronomicznego. Słońce zachodziło już o 20-stej i wnet skryło się za otaczającymi wieś wzniesieniami. Na bieszczadzkim firmamencie ukazały się tysiące gwiazd, tworząc z regionu największy w Polsce park ciemnego nieba. Jest to strefa chroniona przed zanieczyszczeniem światłem, przez co nocą można doliczyć się ponad 7000 gwiazd. Dla porównania dodam, że w dużym mieście dostrzeżemy ich kilkadziesiąt razy mniej. Później jeszcze, pod wiatą ośrodka, „Polaków nocne rozmowy” prowadzili najbardziej wytrwali i odporni na zmęczenie członkowie „Beskidka”. Dla mnie, nie pozostało nic innego, jak przygotować się do snu i zregenerować siły na jutrzejszy powrót do domu.

 

Dzień czwarty – niedziela

Niedziela przywitała nas kolejnym, słonecznym dniem. Po porannym prysznicu sprawdziłem stany cukrów. Poziom 139mg% był bardzo dobrym wskazaniem, gdyż nocą dokonałem niewielkiej ich korekty. W przylegającym do ośrodka nowym kościele, o siódmej rano odprawiona została msza, a po niej zjedliśmy ostatnie śniadanie. Po spakowaniu się, opuściliśmy bardzo przytulny i spokojny Dom Młodzieżowy, który ze względu na swoją lokalizację polecałbym osobom pragnącym odpoczywać z dala od głównych tras. Czas było ruszyć w odwrotną stronę, w kierunku Jeziora Solińskiego. Jadąc wojewódzką drogą, zaobserwowałem na jednej z rozległych łąk, sąsiadujących z naszą szosą, olbrzymią gromadę bocianów zbierających się w stada i tym samym przygotowujących się, jak co roku, do dalekiego odlotu na zimowiska w Afryce. Czyżby susza „wyganiała” ich z naszej, gościnnej krainy, a co za tym idzie niedostatek naturalnego żabiego menu, będącego ich głównym daniem. Mamy dopiero połowę sierpnia, a te ptaki, tak bardzo ściśle związane z polskim, wiejskim krajobrazem, zaczęły już „sejmikowanie”.

Naszym, kolejnym przystankiem była miejscowość Solina, z największą jej atrakcją, a mianowicie z zaporą wodną na Sanie. Geograficznie jest umiejscowiona już poza Bieszczadami, czyli w Górach Sanocko - Turczańskich. Dotarliśmy tu po blisko godzinnej jeździe, objeżdżając od południa i zachodu rozległy, bieszczadzki akwen, będący największym w Polsce sztucznym jeziorem pod względem ilości wody, a piątym pod względem powierzchni. Po drodze mijaliśmy inny znany kurort Polańczyk, bardzo zresztą już zatłoczony. Około 10tej rano były już spore problemy ze znalezieniem wolnego miejsca parkingowego. Z każdą, kolejną minutą, w okolicy zapory tworzył się ogromy tłok zarówno na głównej ulicy wiodącej przez miasteczko, jak i na głównym trotuarze wiodącym na koronę tamy. Mieliśmy dwie godziny na zwiedzenie najwyższej, betonowej zapory wodnej, będącej jednocześnie największą budowlą hydrotechniczną kraju. W przeddzień lipcowego święta, wówczas jeszcze Polski Ludowej, 20 lipca 1968 roku oddana została do użytku nowoczesna hydroelektrownia wraz ze sztucznym zbiornikiem. Ma 82 metry wysokości i 664 metry długości. W najgłębszym miejscu, przy tamie osiąga rozmiary wynoszące 60 metrów.

Z ciekawostek polskich rekordów i osobliwości dowiedziałem się, że do budowy zapory zużyto ogromne ilości betonu, które wystarczyłyby na postawienie muru o szerokości i wysokości jednego metra, wzdłuż całej, polskiej granicy. Z uwagi na gigantyczne rozmiary zalewu, jak na nasz kraj, nazywany jest też bieszczadzkim morzem. Jeszcze jednym rekordem budowli jest powstały latem tego roku, największy na świecie ekologiczny mural. Jest to rysunek stworzony podczas mycia wodą, pod dużym ciśnieniem, jednej ze ścian zapory. Przedstawia bieszczadzkich mieszkańców świata roślin i zwierząt. Do tego celu wykorzystano wysokociśnieniową myjkę, bez jakichkolwiek środków chemicznych. Końcowy efekt uzyskano zmywając brud z ogromnej powierzchni ściany tamy, tworząc tym samym ekologiczne jak i edukacyjne przedsięwzięcie. Autorem pomysłu jest znany ilustrator oraz autor komiksów Przemysław Truścinski. Niestety, nie mieliśmy okazji zobaczyć to dzieło.

Jak już wcześniej wspomniałem, od samego rana, z różnych stron zaczęły napływać szerokie rzesze turystów oraz urlopowiczów szukających cienia i ochłody nad brzegiem zalewu i nie tylko. Trudno tu mówić o jakimkolwiek odpoczynku w takim tłoku. Nam zależało tylko i wyłącznie na obejrzeniu samej zapory. Kto się pośpieszył, była możliwość zwiedzenia wnętrza hydroelektrowni.

 

Bieszczadzkie Krupówki - (foto Leszek Bartołd)

 

Jezioro Solińskie - (foto Leszek Bartołd)

 

San po drugiej stronie zapory - (foto Leszek Bartołd)


W niedzielne przedpołudnie, kolejny raz mieliśmy 30 stopniowe temperatury upalnego i gorącego sierpniowego weekendu. Będąc już na deptaku doprowadzającym na koronę tamy, od razu można wpaść w sidła kiosków, straganów oraz punktów gastronomicznych, oferujących turystom pełną gamę upominków, gadżetów jak i pamiątek. Szukając informacji o Solinie i zaporze, na internetowych stronach znalazłem określenie, że są to bieszczadzkie Krupówki. Myślę, że jest to jak najbardziej trafne miano. Przed bramą wejściową stoją tablice informacyjne, tworzące charakterystyczny kształt słupa o licznych ścianach, podające najważniejsze parametry techniczne oraz historię całej budowy.

Każdy z nas, indywidualnie miał czas na zagospodarowanie wolnego czasu. Wraz z towarzyszącym mi Dawidem, udaliśmy się na koronę zapory. Przy okazji zrobiliśmy sporo zdjęć. Po prawej stronie mieliśmy panoramę zalewu, trochę przypominającego kształtem norweskie fiordy, a otoczonego zielonymi wzgórzami, jak śpiewał przed laty W Gąsowski. W bezpośrednim sąsiedztwie ze ścianą tamy, w wodzie krążyły stada ryb wszelakich rozmiarów, kuszone resztkami pożywienia rzucanego przez ludzi na taflę zbiornika. Po drugiej stronie porażała nas kilkadziesiąt metrowa różnica wysokości, jaką tworzyła gigantyczna przegroda Sanu. W porównaniu z naszymi lokalnymi zaporami w Tresnej oraz w Porąbce na Sole, są jakby maluchami trzymanymi za ręce przez wysokiego tatusia.

 

Przystań małych statków wraz z wypożyczalnią sprzętu pływającego - (foto Leszek Bartołd)

 

Pamiątkowy fotos pirata z syrenką - (foto Leszek Bartołd)


Przeszliśmy na drugi brzeg, w kierunku przystani małych statków turystycznych oraz wypożyczalni sprzętu pływającego po zalewie, jak i plaży z kąpieliskiem. Przy tak drastycznie niskim poziomie wód w zbiorniku oraz ich wątpliwej czystości, jest to spore wyzwanie dla samych kąpiących się. Upał stawał się coraz bardziej nieznośny, więc postanowiliśmy powoli wracać. W drodze powrotnej zrobiliśmy kilka kolejnych zdjęć, między innymi pod piratem oraz syrenką. Po powrocie na jarmarczny deptak, zakupiłem kilka kartek pocztowych symbolizujących Solinę oraz szklany kubeczek z wizerunkiem jeziora.

 

Kierujemy się w stronę skansenu leżącego nad brzegiem Sanu - (foto Leszek Bartołd)

 

Początek zwiedzania parku etnograficznego - (foto Leszek Bartołd)


W samo południe udaliśmy się w kierunku Sanoka, celem zwiedzenia największego w Polsce skansenu, będącego ostatnim miejscem 4dniowego programu wycieczki. Podzieleni na dwie grupy, bardzo sympatyczne i przyjemne panie przewodniczki oprowadziły nas po parku etnograficznym. Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku założone zostało w 1958 roku i należy do najpiękniejszych, na wolnym powietrzu, w Europie. Prezentuje ono kulturę ludową pogranicza, na obszarze pogórzy oraz wschodniej części polskich Karpat ( Bieszczady, Beskid Niski). Na wydzielonych sektorach ekspozycyjnych, z bliska mogliśmy zobaczyć tradycję oraz dziedzictwo kulturowe, a także budownictwo czterech grup etnograficznych, czyli Bojków, Łemków, Pogórzan oraz Dolinian.

 

Poznajemy wiejskie zabudowania jak i cerkwie - (foto Leszek Bartołd)

 

Jedna z licznych budowli sakralnych zgromadzonych na terenie muzeum - (foto Leszek Bartołd)

 

Galicyjski rynek - (foto Leszek Bartołd)


Na terenie skansenu zgromadzonych zostało ponad 180 obiektów budownictwa drewnianego, od XVII do XX wieku. W głównej mierze są to budynki mieszkalne jak i gospodarcze wraz z przylegającymi zagrodami, obiekty sakralne w postaci cerkwi oraz przemysłowe, jak i użyteczności publicznej. Na zakończenie zwiedziliśmy zrekonstruowany „Galicyjski rynek”, przedstawiający centrum niewielkiego, galicyjskiego miasta. Wokół czworobocznego placu, czyli rynku, postawiono 29 drewnianych obiektów o charakterze mieszkalnym, jak i produkcyjno – handlowo – usługowym. W tej części poznawaliśmy życie, pracę oraz wypoczynek ówczesnych mieszczan wielonarodowościowej społeczności Polski południowo – wschodniej (Polaków, Żydów i Ukraińców). I to był ostatni akord naszej wycieczki. Podziękowaliśmy naszej przewodniczce, której opowiadań o skansenie przyjemnie się wszystkim słuchało.

Do czasu odjazdu pozostało jeszcze 1,5 godziny, by mieć czas na obiad. Punktualnie o 16.30 udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Ze względu na długi czas przejazdu, była dosyć męcząca. Biorąc pod uwagę fakt bardzo bogatego programu wycieczki, dla mnie samego, była niesamowitym przeżyciem związanym z trzydniowym wędrowaniem po górach, czego doświadczyłem pierwszy raz. Walcząc nie tylko z przemęczeniem, w takich warunkach musiałem pokonać bardzo kapryśną moją „słodkość” i dzięki Wam drogie koleżanki i koledzy udało mi się to zrealizować w pełni.

Na zakończenie słowa uznania oraz podziękowania należą się prezesowi naszego koła kol. Tadeuszowi Mreńca, za osobisty wkład i zaangażowanie w realizacji projektu tegorocznej wyprawy. Dziękujemy Ci Tadziu, że sprawnie kierowałeś wycieczką, pomimo choroby, która wówczas cię dopadła.

Z blisko godzinnym opóźnieniem dojechaliśmy na miejsce. Przed godziną 22.00 dotarłem do domu wyczerpany, ale szczęśliwy. Moja żona zaskoczyła mnie miłą niespodzianką, przygotowując kolację ze świecami oraz lampką dobrego wina. Warto czasami wyjechać na kilka dni, by później słodko i sympatycznie być witanym.

Leszek Bartołd

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.